„Niebo pod Berlinem” Jaroslava Rudiša to eklektyczne połączenie powieści obyczajowej, satyry i nostalgicznej podróży w czasy komunizmu. Autor zarówno językowo, jak i tematycznie, próbuje iść w ślady najlepszych z przebogatej tradycji czeskiej literatury. Udaje mu się, choć ze zmiennym szczęściem, zajść na tej drodze dość daleko.
Podróż metrem w przeszłość
[Jaroslav Rudiš „Niebo pod Berlinem” - recenzja]
„Niebo pod Berlinem” Jaroslava Rudiša to eklektyczne połączenie powieści obyczajowej, satyry i nostalgicznej podróży w czasy komunizmu. Autor zarówno językowo, jak i tematycznie, próbuje iść w ślady najlepszych z przebogatej tradycji czeskiej literatury. Udaje mu się, choć ze zmiennym szczęściem, zajść na tej drodze dość daleko.
Jaroslav Rudiš
‹Niebo pod Berlinem›
Książka Jaroslava Rudiša to kolejne po filmowych „Kontrolerach” (przywoływanych zresztą przez wydawcę na okładce) spojrzenie na podziemny świat metra – miejsce, które cieszy się szczególną estymą i zainteresowaniem w popkulturze. Najbardziej fascynująca jest chyba obcość, która charakteryzuje podziemne tunele, nie bez kozery już od czasów „Metropolis” czy „Wehikułu czasu” podziemia były miejscem pobytu Innych. Innych w sensie fizycznym (to akurat pole do popisu dla twórców horroru i miłośników urban legends – nie od dziś wiadomo, że zmutowane szczury, gigantyczne krokodyle i wszelki inny potworny pomiot żyją albo w kanałach, albo w zapomnianych odnogach metra), ale przede wszystkim społecznym. Tak też jest i u Rudiša. Berlińska U-Bahn staje się domem dla całej społeczności różnorodnych osobników: od bezdomnych i nawiedzonych szaleńców, przez nieprzystosowanych do życia na górze (lub uciekających od niego), po… duchy.
Nominalnie bohaterem książki jest nauczyciel z Pragi, który ucieka od rodziny i swojego dotychczasowego życia właśnie do Berlina. Gnany wspomnieniami z dzieciństwa (Berlin wspomina jako miasto na styku Wschodu i Zachodu, komunizmu i kapitalizmu, miejsce, gdzie nawet coca-cola czy koszulka z ulubionym zespołem nie są poza zasięgiem), osiada w stolicy Niemiec. Spotyka tu miłość, przyjaźń i spełnienie młodzieńczych marzeń o zespole rockowym. Jest to jednak tylko jeden z poziomów tej książki, zresztą najmniej istotny i najsłabszy – stereotypowym rysom psychologicznym i miałkim problemom nie pomaga nawet zabawna, przesiąknięta czeskim poczuciem humoru narracja.
Dużo ciekawsze są pozostałe poruszane w powieści problemy. Przede wszystkim jest więc „Niebo pod Berlinem” opowieścią o mieście, które kiedyś rozdarte, do dziś nie może wylizać się z ran. Poprzez opisy scenerii i wypowiedzi postaci berlińskie metro staje się znakomitą metaforą zimnowojennego podziału. Miejscami wprost ukazane są różnice, czy to między współczesnymi landami wschodnimi i zachodnimi, czy to – we wspomnieniach bohaterów – między ubogimi Czechami a czerpiącymi z bliskości Zachodu Niemcami. Najciekawsze są jednak fragmenty pokazujące te podziały dosłownie poprzez metro. Autor maluje sceny, których bohaterami są poszczególne stacje na liniach zahaczających o niewłaściwą stronę miasta. Przystanki, na których pociąg się nie zatrzymywał, tylko podnosząc kurz, pędził obok peronów; na których wschodnioniemieccy żołnierze, schowani za karabinami, ze zdenerwowaniem i strachem patrzyli na wyrzucane z okien ulotki opisujące piękno i dostatek zachodniego stylu życia. I nigdy nie wiadomo, czy gdy na jednej z takich stacji metro się zepsuje, skończy się to jedynie wspominaną po latach przygodą, czy krwawą jatką i dyplomatycznym kryzysem.
Powieść czeskiego pisarza jest również nostalgiczną podróżą w przeszłość. W czasy rozkradanych na części trabantów, wystających z kieszeni spodni grzebieni i marzeń o dżinsach. Marzeń, które były takie same dla każdego mieszkańca demoludów, Polaka, Czecha czy wschodniego Niemca. W tych fragmentach akurat autor nie skupia się na podziale, różnicach, problemach i strachu, a na wesołych absurdach tego okresu. Bo i jakże nie uśmiechnąć się na wspomnienie momentów, kiedy ciocia z Berlina była obiektem, na którym skupiała się walka całej rodziny o lepsze życie. Jak bowiem przetransportować się cichaczem przez Mur, gdy tęga ciotunia waży dobrze ponad sto kilo?
Wreszcie jest to książka o samym metrze. O jego dusznej atmosferze, o panującej tam onirycznej rzeczywistości i rządzących tym podziemnym światem dziwakach. Kapele rockowe walczą o swoje terytoria i prawa do koncertów, bezdomni wydają własną gazetę, a maszyniści licytują się w liczbie „zaliczonych” skoczków-samobójców. W tym momencie rzeczywiście zasadne staje się porównanie do węgierskiego filmu – obie historie łączy wykorzystanie metra nie tylko jako scenerii i symbolu, ale równorzędnego bohatera. Pewne rzeczy, które zdarzają się pod ziemią, nie mogłyby mieć miejsca gdzie indziej. Bo po jakim innym miejscu beztrosko przechadzałby się duch Johna Lennona, obserwujący odjazdy widmowych pociągów?
„Niebo pod Berlinem” wywołuje dwie przeciwstawne reakcje równocześnie. Po pierwsze, jest to cudownie zabawna, często z wisielczym wręcz humorem, opowieść o metrze i odnajdywaniu się w postsowieckiej rzeczywistości. Miło posłuchać o czasach słusznie minionych w formie opowieści nieprzesiąkniętej ani żalem i nienawiścią, ani – z drugiej strony – lekceważeniem i upiększaniem, a po prostu po ludzku nostalgicznej i wspominającej zarówno dobre, jak i złe strony. Z drugiej strony, powieść Rudiša to niewielka książeczka, której główną osią fabularną jest wtórna i banalna historia wykolejonego nihilisty, komentującego swą rzeczywistość cytatami z piosenek rockowych. Ciekawe fragmenty przeplatają się z nudnymi jak w kalejdoskopie, a wszystkie są tylko scenkami bez początku i końca, obrazkami widzianymi przez krótką chwilę i słabo zapadającymi w pamięć. Jak widok peronu z okien metra. Mimo wszystko warto jednak wsiąść i samemu się przekonać, dokąd maszynista Rudiš nas zawiezie.
Plusy:
- humor i pozytywny nastrój
- epoka komunistyczna przedstawiona bez martyrologicznego zadęcia i nienawiści
Minusy:
- wątek głównego bohatera
- nie zapada w pamięć