Tego, że algorytmy Google i Facebooka formatują nam mózgi boi się nawet Jacek Dukaj. Takie formatowanie właściwie się nam podoba, bo uznajemy, że plusów jest więcej i nie wyobrażamy sobie bez nich życia. Bez Apple’a i Amazona może i tak, ale książka pisana jest z amerykańskiej perspektywy, a za oceanem te dwie firmy urosły do niemal boskiej rangi i razem z wujkiem google i fejsem stanowią tytułową „wielką czwórkę”, czasem określaną mianem „czterech jeźdźców apokalipsy”.
Google, Facebook i inni bogowie
[Scott Galloway „Wielka czwórka” - recenzja]
Tego, że algorytmy Google i Facebooka formatują nam mózgi boi się nawet Jacek Dukaj. Takie formatowanie właściwie się nam podoba, bo uznajemy, że plusów jest więcej i nie wyobrażamy sobie bez nich życia. Bez Apple’a i Amazona może i tak, ale książka pisana jest z amerykańskiej perspektywy, a za oceanem te dwie firmy urosły do niemal boskiej rangi i razem z wujkiem google i fejsem stanowią tytułową „wielką czwórkę”, czasem określaną mianem „czterech jeźdźców apokalipsy”.
Scott Galloway
‹Wielka czwórka›
Amerykański punkt widzenia mam zresztą za plus, choć dzięki niemu boleśnie uświadamiamy naszą prowincjonalną pozycję. Wbrew temu, co sądziłby Wojciech Cejrowski, okazuje się np., że dni chwały Walmartu już minęły (przegrywa z Amazonem z kretesem). Gorzej, zdaje się, że taki Microsoft też najlepsze lata ma już za sobą – nieprzypadkowo nie ma go w tytułowej czwórce. To jej celem, nie kolejnych Windowsów, jest, „stworzenie systemu operacyjnego naszego życia”. Google formatuje mózgi, jest bogiem wszechwiedzącym i znającym odpowiedź na każde pytanie. Wie o nas więcej niż my sami, bo historia wyszukiwań prawdę powie. Skoro Google rządzi umysłem, to Facebook zawładnął naszymi sercami, empatią i ego okrutnie łasym na polubienia (zamieszczenie posta to jak wrzucenie monety do automatu z oczekiwaniem, ile polubień wyskoczy). Natomiast „bóg handlu”, czyli Amazon odwołuje się do żądzy konsumpcji i zaspokaja prehistoryczny instynkt zbieracko-łowiecki, zmuszając nas do kompulsywnego kupowania, niekoniecznie zresztą w internecie (Amazon rozbudowuje na potęgę sieć sklepów detalicznych, patentuje latające drony-magazyny etc.). A Apple? Apple trzyma nas za… genitalia. Firma Jobsa to opowieść kojarzona z innowacyjnością, luksusem, designem, estetyką. Wielkomiejskie biedne dzielnice od bogatych można odróżnić po tym, że w tych pierwszych większość używa Androida, w drugich – iOS Apple. Bogate oznacza seksowne – więc z automatu czyni jego posiadacza atrakcyjnym seksualnie (podobnie zresztą jak właściciela elektrycznej Tesli, jednego z możliwych kandydatów na „piątego jeźdźca”). Produkty Apple, owszem, są lepsze, ale nie aż tak, jak sugeruje cena. Pomimo drożyzny firma zgrania 79 % zysku na rynku smartfonów przy zaledwie 14,5 % w nim udziału (dane z 2016 roku).
Książka napisana jest z pasją, bezceremonialnością, czasem złośliwym humorem. Autor zajmował się bankowością inwestycyjną, prowadził firmę zajmującą się strategią marki oraz sklep z wielokanałową sprzedażą, świadczył usługi dla rad nadzorczych przedsiębiorstw medialnych i nie tylko, wreszcie został profesorem marketingu na Uniwersytecie Nowojorskim. Pomimo tylu funkcji – a może właśnie dlatego – momentami książka wygląda bardziej jak tytuł wydany przez Krytykę Polityczną, a nie jak książka wydana w serii „biznesowej”. Kapitalizm jest określany najgorszym z ustrojów, biznesmeni ślepo zapatrzeni w Ayn Rand to dupki etc. Coś takiego w książce pod patronatem „Business Insider Polska”?
Żyjemy w ciekawych czasach. Nigdy nie było łatwiej wybić się jednostkom ponadprzeciętnym, najlepszym w swojej specjalności, ale jednocześnie nigdy nie było trudniej przeciętniakom i normalsom – tych z aspiracjami do klasy przynajmniej średniej. Nigdy nie było łatwiej zostać miliarderem (czasem geniusz polega na sprytnym wykorzystaniu cudzych pomysłów – Jobs czy Zuckerberg Ameryki jednak nie odkryli) i nigdy nie było trudniej zostać milionerem. Jesteś naprawdę znakomity – znajdą cię, wystarczy, że założysz konto na LinkedIn, łowcy talentów czekają. Jesteś tylko dobry – masz pod górkę i pod wiatr, ale jakoś przeżyjesz, choć twoje zarobki będą kilkakrotnie mniejsze niż tych najlepszych, choć będziesz gorszy „tylko” o np. 10 procent. Jesteś przeciętny – zapomnij o życiu na poziomie, dołączysz do frustratów głosujących na Trumpa, dla takich jak ty zostają seriale netflixowe tudzież inne formy eskapizmu i sposoby na zapomnienie. Facebook zaspokajający potrzebę „głaskania” (lajków) też jest zresztą niezłym narkotykiem.
Za to produkty Apple nie są dla prekariatu, a dla tych, którzy chcą poczuć się nieprzeciętnie, to towar z wyższej półki. Apple jest drogi i luksusowy, a branża towarów luksusowych jest najbardziej dochodowa. Dziwne? Może i tak, bo my, Polacy, przyzwyczajeni do dyskontowej taniochy i promocji często o tym zapominamy. Ale – może to o nas dobrze świadczy, bo oznacza, że myślimy raczej głową niż genitaliami. Głowa każe nam kupować tanio i promocyjnie, genitalia – przeciwnie, dla szpanu. Możemy też, jako konsumenci, kierować się sercem – większość typowych reklam się do niego odwołuje, te z szczęśliwymi rodzinami wsuwającymi płatki śniadaniowe etc.
Może w najbardziej alarmistyczny ton uderza autor, ukazując upadek roli mediów – tradycyjna rola informowania przeszła do lamusa, Facebook nie chce być firmą medialną, choć miliard ludzi czerpie z niego informacje o świecie, tak naprawdę zamykając się w bańce informacyjnej. O tym, co jest ważne, decydują algorytmy (czy raczej ich twórcy), którym najłatwiej „rozgryźć” radykałów, jednoznacznych światopoglądowo – pokaż Facebookowi 20 swoich polubień, a będzie wiedział, kim jesteś. Polityczna polaryzacja w Ameryce (ale nie tylko) byłaby zatem „efektem Facebooka” i jego algorytmów, którym najłatwiej przychodzi podsuwanie jednoznacznych treści jednoznacznym umysłom. Użytkownicy o umiarkowanych poglądach to kiepski target, twardy orzech do zgryzienia dla algorytmów. Im bardziej jednoznaczny, głupszy i wredny post/mem, tym większa szansa, że się rozprzestrzeni, bo łatwiej znajduje odbiorców. Informacje obiektywne, ważące racje, na Facebooku przepadają i nie mają wzięcia – bo nie mają tak sprecyzowanego odbiorcy i są nuuudne. Stąd Galloway woła o jakiś „nadzór redakcyjny”, co jest wołaniem na puszczy i kojarzy się z cenzurą i totalitaryzmem. Słusznie, nie podoba mi się ten pomysł, ale czy „władza algorytmów” wpędzająca masy w informacyjne bańki jest lepsza? Czy choćby możliwość oznaczania „fake newsów”, niepotwierdzonych czy niepewnych informacji nie ułatwiłaby sprawy? Inaczej zaleją nas tłumy zwolenników Jerzego Zięby i wariatów od reptilian.
Po lekko fatalistycznych tonach na zakończenie mamy część motywacyjno-poradnikową. I ona może „przeciętniaków” wprowadzić w przerażenie, bo nie znajdziemy żadnego taniego coachingu typu „możesz wszystko, tylko uwierz w siebie”. Otóż – nie możesz. Nie założysz własnego Wall Street, nie założysz alternatywnego Facebooka z miliardem użytkowników. Owszem, może nawet w tej chwili ktoś pracuje nad kolejnym przełomowym „czymś”, co zmieni mapę potęg, bo każdy projekt czy firma przechodzi od narodzin do upadku, a podstawowym prawem wszechświata jest prawo regresji. Na szczęście jest jeszcze pewnie trochę królestw niczyich, które tylko czekają na odkrywcę. I, choć epoka cyfrowa to „Heraklit na sterydach”(zmienność jako jedyna stała), to o sukcesie ma według autora stanowić dojrzałość i inteligencja emocjonalna, empatia i psychologiczne „miękkie” wartości (przyszłość należy do kobiet). W porządku, ale skoro tak, to dlaczego do tej pory ci najwięksi (Jobs, Zuckerberg) to socjopatyczne dupki?
Co należy zrobić, żeby przetrwać i odnieść sukces w erze cyfrowej? Należy zacząć od zamieszkania w wielkim mieście, porządnego wykształcenia i zdobycia dodatkowych certyfikatów, zaczynając od młodych lat. Bez, a jakże, konta na tym strasznym Facebooku, pozycjonowania w Google, a najlepiej też profilu na LinkedIn nie mamy czego szukać w dzisiejszym świecie. Konkurować trzeba już nie tylko z innymi ludźmi, ale i z algorytmami – a co będziemy umieli robić lepiej niż one, właściwie nie wiadomo. Z naśladowaniem Bacha algorytmom idzie dobrze, z naśladowaniem Harry’ego Pottera gorzej. Póki co.
Na razie alternatywy dla czterech jeźdźców brak, więc samemu trzeba unosić się na fali. Cała nadzieja, że wielka czwórka zachowa się etycznie, Apple postawi wreszcie na edukację i założy szkoły (stać ich), a Facebook wprowadzi jakąś formę nadzoru redakcyjnego. Łatwo nie będzie, bo generalnie superszefów i ikony sukcesu (Zuckerberg, Jobs, Bezos, Gates, szefostwo Ubera itd. ) autor nazywa dość bezceremonialnie pazernymi dupkami, z których zrobiliśmy herosów i bohaterów mocno na wyrost, a którym oddaliśmy władzę nad informacją i emocjami.