Coraz mniej Pratchetta w Pratchetcie [Terry Pratchett „Carpe jugulum” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl „Carpe Jugulum” to typowy „późny Pratchett”: humor ustępuje miejsca cynizmowi i obserwacjom ludzkiej natury. Wciągająca akcja, sporo odniesień popkulturowych… zaskakuje tylko kilka dość poważnych nielogiczności fabuły.
Coraz mniej Pratchetta w Pratchetcie [Terry Pratchett „Carpe jugulum” - recenzja]„Carpe Jugulum” to typowy „późny Pratchett”: humor ustępuje miejsca cynizmowi i obserwacjom ludzkiej natury. Wciągająca akcja, sporo odniesień popkulturowych… zaskakuje tylko kilka dość poważnych nielogiczności fabuły.
Terry Pratchett ‹Carpe jugulum›Terry Pratchett ma rzesze fanów, zakochanych w jego poczuciu humoru… i pewnie drugie tyle czytelników, którzy po lekturze jednej z książek ze Świata Dysku uznali, że ich to w ogóle nie śmieszy. W istocie, nie zawaham się stwierdzić, że „Bogowie, honor, Ankh-Morpork”, „Ciekawe czasy” czy „Carpe Jugulum” śmieszą coraz mniej w porównaniu ze zwariowanym „Blaskiem fantastycznym” albo „Kolorem magii”, za to są o wiele lepszymi książkami również z czysto literackiego punktu widzenia. O ile pierwsze tomy cyklu były raczej zbiorem gagów powiązanych osobami Rincewinda i Dwukwiata, o tyle późniejsze utwory Pratchetta posiadają skomplikowaną intrygę i całkiem nieźle – jak na utwór groteskowy – pogłębionych bohaterów, zaś humor, zamiast na dziwnych pomysłach i grach słów, bazuje raczej na nawiązaniach (niekiedy dość skomplikowanych i niekoniecznie zrozumiałych dla polskiego czytelnika) do postaci, nazw i wydarzeń z literatury i historii naszego świata, ze szczególnym uwzględnieniem jego brytyjskiej części. „Carpe Jugulum” jest doskonałym przykładem kierunku, w którym coraz wyraźniej podąża autor. Już kilka recenzji temu pisałam, że Pratchett jakby przestaje się mieścić w wybranej przez siebie konwencji zwariowanej fantasy na wesoło – mniej więcej od „Straż! Straż!” przestał się mieścić już zdecydowanie. W „Carpe…” na przykład wyraźnie weszła mu w paradę dyskowa konwencja pisania o bogach, których na początku cyklu przedstawił jako istną galerię odmieńców (jeden sepleni, bo ma krokodyle zęby, drugiemu oczy fruwają dookoła głowy… wprawdzie są potężni, ale jednocześnie jako bogowie kompletnie niepoważni), a teraz nagle na serio potrzebny mu motyw kapłana szukającego oparcia w swej wierze. Ładny i poruszający opis jakoś mało przekonująco wygląda, kiedy sobie przypomnimy teksty o tym, jak to bogowie „byli zajęci walką z Lodowymi Gigantami o to, kto pożyczył kosiarkę do trawy”. Również ponury fragment, kiedy babcia Weatherwax zostaje wezwana do kobiety umierającej przy porodzie, nie pasowałby do wcześniejszych powieści. Sporo humoru zawiera się – jak zwykle – w wyjaśniających pewne szczegóły przypisach odautorskich, jednak od kilku tomów mam wrażenie, że powtarza się następujący schemat – przypisy pojawiają się dość licznie mniej więcej do strony pięćdziesiątej – no, góra siedemdziesiątej – a potem znikają, jakby autor zapomniał, że ma być zabawny, i skupił się na prowadzeniu akcji… Spodobał mi się zamkowy Upiornie Zielony Salonik, w którym Magrat przyjmuje gości, czy zdanie, że królestwo nie posiadało zbyt silnego ramienia wykonawczego władzy, a większość jego palców należała do najmłodszego syna niani Ogg, natomiast – z założenia zapewne szalenie zabawne – fragmenty z Nac Mac Feegle’ami wydają mi się dodane na przyczepkę i nieodgrywające istotnej roli w akcji (godzi się jednak zauważyć, że Piotr W. Cholewa wspaniale przetłumaczył ich specyficzny język). Za to w kontekście różnych mniej i bardziej znanych mi osób, dość zabawny jest motyw wampirzych nastolatków, które pozują na ludzi, ubierając się jak, na przykład, księgowi i przybierając imiona w stylu „Henry” czy „Wendy” (Komentarz wampirzej mamy: Zupełnie nie rozumiem, przecież Hieroglyphica to takie ładne imię dla dziewczęcia… ). Zabawny… i jednocześnie kompletnie nielogiczny, zważywszy, że przedstawione przez Pratchetta wampiry – wliczając w to owe nastolatki – głęboko gardzą ludźmi, często wyrażając się o nich per „mięso”. No właśnie, wampiry. Rozprawa lancrańskich czarownic z nimi stanowi główną oś akcji „Carpe Jugulum”. Daje to autorowi okazję do przywołania – i wyśmiania – „klasycznego” wizerunku wampira, zakorzenionego w popkulturze od czasu filmów z Belą Lugosim: Dlaczego wampiry są zawsze takie głupie? Tak jakby samo chodzenie przez cały dzień w stroju wieczorowym nie zdradzało wszystkiego, dlaczego muszą jeszcze mieszkać w starych zamkach, które oferują tak wiele sposobów pokonania wampira, jak choćby łatwe do zerwania kotary czy elementy dekoracyjne, które można szybko przerobić na symbole religijne? Jednak rodzina Magpyrów (gdzieś w połowie książki załapałam związek między tym nazwiskiem i kręcącymi się wszędzie srokami 1), sądziłam jednak, że okażą się one jakimś istotnym elementem akcji, i tu się rozczarowałam) tak naprawdę jest bardzo niebezpieczna. Ich starcie z babcią Weatherwax, a szczególnie to, co z nią zrobili, to chyba najbardziej ponuro napisany epizod, jaki u Pratchetta napotkałam, co wszakże dowodzi, że autor ma talent nie tylko do błaznowania. Dość zabawne są wysiłki ojca-wampira, pragnącego uodpornić swoją rodzinę na czosnek, symbole religijne i światło słoneczne, lecz humor ten przygasa w zestawieniu z innymi zachowaniami wampirów. Kilka pomysłów fabularnych, których nie mogę tu wymienić, żeby nie psuć czytelnikom przyjemności lektury (na przykład podstęp babci Weatherwax i sprytne mylenie przez autora tropów) uważam za bardzo udane, jednak końcówka powieści sprawiła na mnie wrażenie, jakby autor trochę się zaplątał 2), a cały wątek feniksa wydaje się być wprowadzony na siłę 3). W trakcie lektury miałam kilkakrotnie wrażenie, że książce przydałaby się bardziej staranna redakcja. Terry Pratchett lubi długie i zawiłe zdania, a niektóre z nich w polskim tłumaczeniu brzmią dwuznacznie lub ich sens jest jasny dopiero po dwukrotnym przeczytaniu. Przykłady: - Stary hrabia zawsze był grzeczny dla trolli, chociaż nie można ich ugryźć, a to u wampira oznacza prawdziwą klasę
– rozumiem, że klasę oznacza szacunek dla trolli, a NIE fakt, że nie można ich ugryźć;
- Widywała niekiedy Hodgesaargha, zwykle na brzegu lasu albo na wrzosowiskach. Królewski sokolnik zwykle bezskutecznie bronił się przed sokołami, które atakowały go dla rozrywki, a jeśli chodzi o Króla Henryka, to podnosił go w powietrze i upuszczał jak żółwia
– nawet, jeśli wiemy, że Król Henryk to imię ptaka, pozostaje pytanie, kto kogo upuszczał;
- O kapeluszu lepiej nie wspominać, ale jeśli już trzeba o nim wspomnieć, to w terminach czegoś wielkiego, czerwonego i obwisłego
– tłumaczom zdarza się czasem przeoczyć „fałszywego przyjaciela”, ale redakcji wypadałoby poprawić „w terminach” na „w kategoriach”;
- Agnes była przekonana, że najlepsze, kim można być, to kimś żyjącym bardzo daleko od Lancre, a przyzwoitym drugim wyborem to być sama we własnej głowie
– z polską składnią to zdanie ma niewiele wspólnego…
Biorąc wszystko razem pod uwagę, „Carpe Jugulum” uważam za przyzwoite osiągnięcie Pratchetta, jednak powieści tej daleko do moich ulubionych, jak „Na glinianych nogach” czy „Bogowie, honor, Ankh-Morpork”.
2) Chodzi mi o brak wyjaśnienia nagłej utraty mocy przez wampiry, gdyż logicznie rzecz biorąc, podstęp babci nie spowodowałby np. zaniku odporności na wodę święconą.
3) W dodatku pokaz mocy złocistego ptaka żadną miarą nie wyjaśnia, czemu dał się on przedtem zranić/zabić, przez co wątek – oprócz tego, że w akcji jest typowym deus-ex-machina – robi się jeszcze wewnętrznie sprzeczny.
|