Pod pewnymi względami autorom takim jak Guy Gavriel Kay nie jest łatwo: każda nowo wydana książka porównywana jest z poprzednimi, a rozbudzone oczekiwania czytelników trudno zaspokoić. To właśnie przypadek „Ostatnich promieni słońca”, powieści, która co prawda jest dobra, ale na tle innych dzieł kanadyjskiego pisarza trochę jednak rozczarowuje.
Anna Kańtoch
Z wycieczką na północ
[Guy Gavriel Kay „Ostatnie promienie słońca” - recenzja]
Pod pewnymi względami autorom takim jak Guy Gavriel Kay nie jest łatwo: każda nowo wydana książka porównywana jest z poprzednimi, a rozbudzone oczekiwania czytelników trudno zaspokoić. To właśnie przypadek „Ostatnich promieni słońca”, powieści, która co prawda jest dobra, ale na tle innych dzieł kanadyjskiego pisarza trochę jednak rozczarowuje.
Guy Gavriel Kay
‹Ostatnie promienie słońca›
W „Ostatnich promieniach słońca” splatają się losy Erlingów (w których rozpoznać można lud wzorowany na Wikingach), Anglcynów (Anglicy) i Cyngaelów (Walijczycy). Splatają się, a więc i wpływają na siebie wzajemnie z tym większą siłą, że czasy są niespokojne. Anglcyni z trudem starają się zbudować stabilne państwo, Cyngaelowie są skłóceni z Anglcynami i jednocześnie między sobą, a Erlingowie atakują wybrzeża zamieszkałe przez oba narody.
W „Ostatnich promieniach słońca” jedno pozornie mało znaczące wydarzenie zaważyć może na całym życiu, a koleje ludzkich losów, choć wydają się chaotyczne, wpisane są w wyższy porządek rzeczy, gdzie istnieje pewna równowaga. Nie chodzi tu ani o przeznaczenie, ani o prostą zasadę odpłaty „dobro za dobro, zło za zło”, lecz o coś znacznie subtelniejszego, rodzaj dynamicznego, niewidocznego dla zwykłych śmiertelników wzoru, w który układają się czyny ludzi – i nie tylko ich, bo w książce występują również postacie ze świata magii. Motyw owego wzoru podkreślony jest przez dobór bohaterów: to albo ludzie starsi, zbliżający się powoli do kresu swych dni, którzy patrząc wstecz, zastanawiają się, jaki splot okoliczności doprowadził ich do takiego, a nie innego punktu w życiu, albo przeciwnie, ludzie bardzo młodzi, których los rozstrzyga się w powieści niejako na oczach czytelnika.
Lubię ten motyw, często zresztą pojawiający się w książkach Kaya. Niestety, „Ostatnie promienie…” w porównaniu z innymi powieściami kanadyjskiego autora robią mniejsze wrażenie, wydają się jakby bledsze, mniej emocjonujące. Widzę dwie przyczyny tej słabości: pierwsza z nich to niezbyt trafny dobór miejsca akcji, która toczy się na północy, gdzie kultura jest mniej rozwinięta – zwłaszcza Erlingowie na tle „południowców” z „Tigany”, „Lwów Al-Rassanu” czy „Sarantyńskiej mozaiki” są prostu prymitywnymi barbarzyńcami. A Kay znacznie lepiej rozumie ludzi skłonnych do refleksji niż prostodusznych wojowników. Stąd też z trzech występujących w „Ostatnich promieniach…” ludów najbardziej interesująco wypadają Cyngaelowie – najsubtelniejsi i najbardziej skomplikowani; trochę mniej ciekawi są Anglcyni, a najmniej udali się autorowi krewcy Erlingowie. Na szczęście wśród tych ostatnich pierwszoplanowymi bohaterami są dwaj outsiderzy: Thorkell, niegdyś brutal i gwałtownik, któremu upływ czasu złagodził nieco charakter, oraz Bern, jego syn, który zgodnie ze słowami autora „był bardzo dobry w myśleniu”. Ta para jest bardziej wiarygodna niż reszta Erlingów, ale i tak nie dorównuje najlepszym postaciom G. G. Kaya.
Drugą przyczynę słabości książki upatruję w niefortunnym wyborze czasu akcji. Otóż metoda Kaya najlepiej sprawdza się w opisach momentów przełomowych, gdy kończy się jeden okres, a zaczyna drugi – wtedy właśnie największe wrażenie robią te jakby „zatrzymane w kadrze” obrazy chwil pozornie błahych, a w rzeczywistości sięgających skutkami daleko w przyszłość, a zapętlone losy ludzi, którzy kształtują historię, są najbardziej przejmujące. Tak jest w poprzednio u nas wydanych parahistorycznych powieściach kanadyjskiego autora. Niestety, wydarzenia „Ostatnich promieni słońca” nie są jakoś szczególnie znaczące. Oczywiście układ sił wygląda na końcu książki inaczej niż na początku, ale jak wspomniałam, czasy są niespokojne, więc zmieniająca się sytuacja polityczna to nic niezwykłego, a nadzieję na trwalszy sojusz anglcyńsko-cyngaleański trudno uznać za poważny przełom. Wbrew słowom wydawcy nie widzę w książce ani opowieści o „schyłku epoki i nastaniu nowej ery, nowej religii, nowych bogów”, ani też opowieści o „początku Brytanii”. Za taki początek mogę ewentualnie uznać nie główną oś fabularną powieści, lecz przywoływane w retrospekcjach wydarzenia z czasów młodości króla Anglcynów. Bywały momenty, gdy żałowałam, że autor nie skupił się właśnie na nich, brakuje mi bowiem w „Ostatnich promieniach…” wątku równie silnie oddziałującego na emocje jak utrata imienia przez Tiganę czy odchodzący w przeszłość świat Al-Rassanu. Dzieje młodości króla być może mogłyby je zastąpić.
Pora jednak przestać porównywać i powiedzieć parę słów o tym, jak książka broni się jako samodzielna pozycja. A broni się dobrze – to świetnie napisany kawałek literatury, po który z pewnością warto sięgnąć. Niewielu autorów potrafiłoby stworzyć powieść podobnej klasy w sytuacji, gdy po pierwsze, nie mają jakiegoś szczególnie interesującego pomysłu na fabułę, a po drugie, poruszają się po terenie, na którym nie czują się zbyt swobodnie. Znakomity styl, zręczne łączenie ze sobą poszczególnych wątków, spora wiedza historyczna – wszystkie te zalety prozy Kaya obecne są także w „Ostatnich promieniach…”. Poza tym bardzo przypadła mi do gustu ciekawa interpretacja krainy elfów, romans rozwijający się… telepatycznie, a przede wszystkim ładnie, z nutką smutku rozegrany problem wiary na terenach odległych od cywilizacji, gdzie zgodnie z tytułem padają „ostatnie promienie słońca” i gdzie brutalność życia nie sprzyja chrześcijańskim (dżadyckim właściwie, ale pozwalam sobie na pewne uproszczenie) cnotom. Są też wady: czarny charakter tej opowieści, Ivarr Ragnarson, jest wyjątkowo mało przekonujący (wspominałam wcześniej, że Kay nie bardzo potrafi opisywać barbarzyńców, a psychopata czerpiący przyjemność z mordowania nie wyszedł mu już zupełnie), zaś wątek Berna i Anridy wydaje mi się zamknięty zbyt pośpiesznie, bez głębszego uzasadnienia psychologicznego – bo właściwie skąd Anrida wiedziała, że chłopak po powrocie do rodzinnych stron podejmie taką, a nie inną decyzję? Autor wyraźnie zaznacza, że dziewczyna nie jest czarownicą, więc magia nie może wchodzić w grę.
Jednak zalety zdecydowanie przeważają nad wadami i tak naprawdę najpoważniejszym zarzutem, jaki mam do tej książki, jest to, że nie jest tak udana jak powieści Kaya, które czytałam wcześniej. Gdyby „Ostatnie promienie…” były pierwszą książką kanadyjskiego autora, z jaką się zetknęłam, uznałabym ją za bardzo dobrą, a tak mogę powiedzieć tylko, że jest dobra.