Na przykładzie „Pieśni dla Arbonne” widać, jak cienka granica dzieli autora, który ma swoją ulubioną tematykę, od autora, który po prostu się powtarza – piszę to z przykrością, bo G.G. Kaya bardzo lubię i wolałabym nie zarzucać mu braku oryginalności. Tym razem jednak zmuszona jestem to zrobić.
Anna Kańtoch
Pora na zmiany
[Guy Gavriel Kay „Pieśń dla Arbonne” - recenzja]
Na przykładzie „Pieśni dla Arbonne” widać, jak cienka granica dzieli autora, który ma swoją ulubioną tematykę, od autora, który po prostu się powtarza – piszę to z przykrością, bo G.G. Kaya bardzo lubię i wolałabym nie zarzucać mu braku oryginalności. Tym razem jednak zmuszona jestem to zrobić.
Guy Gavriel Kay
‹Pieśń dla Arbonne›
Arbonne z pogardą nazywane jest przez mieszkańców Gorhaut „krajem rządzonym przez kobiety”. Bo czy można poważnie traktować państwo, w którym jedną z najbardziej wpływowych osób jest królowa Dworu Miłości, w którym rycerze piszą pieśni, a trubadurzy są traktowani na równi ze szlachetnie urodzonymi? Lecz mimo to Arbonne wcale nie jest słabe, a dla ścisłości, nie byłoby słabe, gdyby nie konflikt dwóch najważniejszych wielmożów. Niegdyś obaj kochali jedną kobietę i teraz, w dwadzieścia lat po jej śmierci, nie potrafią o niej zapomnieć i wciąż się nienawidzą. Tymczasem sąsiednie Gorhaut rośnie w siłę pod rządami króla, który wyprzedał część ziem, by zebrać pieniądze na wyposażenie armii. Wielu poddanych popiera te militarne plany, lecz są i tacy, którzy uważają króla za zdrajcę, a pewien młody mężczyzna, Blaise, pełen niechęci do nowego władcy, decyduje się opuścić ojczyznę i wyrusza do Arbonne.
Widać więc w książce dwa główne wątki – pierwszy to osobliwy trójkąt miłosny (mąż, kochanek i zmarła przed laty kobieta), drugi zaś to historia Blaise’a, wychowanego w patriarchalnym kraju o surowych obyczajach (kobiety karze się tam chłostą, gdy bezczelnie odezwą się do mężczyzny), któremu nagle przychodzi żyć w zupełnie innej kulturze. Niestety, oba te wątki mają skazę. W miłosnym trójkącie jest wciąż żywe wspomnienie Aelis, kobiety pięknej i niezależnej, jest także Bertran de Talair, jej kochanek, postać bardzo „kayowa” czyli mężczyzna dzielny, wrażliwy, dumny etc. Można go polubić, jeśli tylko ktoś nie ma alergii na zbyt doskonałych bohaterów. Brakuje jednak trzeciego wierzchołka trójkąta, bo Urté de Miraval jest postacią bladą i stereotypową – ot, typowy nieczuły mąż, od którego młoda żona ucieka w ramiona romantycznego kochanka. Co prawda pod koniec dowiadujemy się o Urtem pewnej ciekawej rzeczy, ale wtedy jest już za późno, by konflikt dwóch antagonistów mógł właściwie wybrzmieć.
Okaleczony został też wątek Blaise’a, gdyż odmienność młodego Gorhautczyka jest w gruncie rzeczy bardzo powierzchowna – wystarczy lekko naddrapać tę warstwę, a już okazuje się, że to nie żaden surowy wojownik z północy, tylko człowiek taki sam jak mieszkańcy Arbonne. Blaise bez oporów – co najwyżej z lekkim zdziwieniem, ale bez oburzenia – akceptuje emancypację arbońskich kobiet, szybko też przekonuje się do mężczyzn, którzy równie sprawnie jak mieczem posługują się piórem. Od tego momentu obcość kulturowa Blaise’a zostaje sprowadzona do myśli: „W Gorhaut to tak nie wyglądało/to by nie było możliwe”, przy czym w zdaniach tych nie ma już nawet zdumienia, tylko zwyczajne stwierdzenie faktu. Szkoda, bo w ten sposób zepsuty został jeden z potencjalnie najbardziej emocjonujących wątków tej książki.
Z postacią Blaise’a wiąże się też inny problem. Otóż nie chodzi tylko o to, że Blaise tak naprawdę nie różni się od mieszkańców Arbonne. Chodzi o to, że Kay w ogóle tworzy postacie mocno do siebie podobne. Jego pozytywni bohaterowie przeważnie reprezentują „rycerski ideał”, czyli im wyższa ich pozycja, tym lepsi są od zwyczajnych śmiertelników. Typowy książę w powieści Kaya jest nie tylko najlepszym wojownikiem, ale jest także najzręczniejszy, najbardziej inteligentny itp., a jeśli przypadkiem ma jakieś hobby, na przykład pisze wiersze, to w tej dziedzinie także osiąga mistrzostwo. Wcześniej nigdy mi to nie przeszkadzało i uznawałam tę rycerską doskonałość za logicznie wynikającą z praw świata, w którym szlachetnie urodzeni – jak to niegdyś wierzono – z samej swej natury przewyższają zwykłych zjadaczy chleba. Tylko ileż można? „Pieśń dla Arbonne” u nas ukazała się jako piąta z tzw. parahistorycznych powieści G.G. Kaya i wrażenie powtarzalności pewnych chwytów jest przemożne. Poza tym – ilu takich bohaterów można znieść w jednej książce? W „Pieśni dla Arbonne” naliczyłam czterech ważnych, a gdyby dodać postacie poboczne, byłoby ich jeszcze więcej.
Jest tu pewna scena, która doskonale ilustruje problem powieści – oto spotykają się płatny zabójca oraz jego niedoszła ofiara. Dojdzie do walki? Panowie obrzucą się wyzwiskami, względnie będą ponuro milczeć, pełni wzajemnej niechęci? Ależ skąd, przecież obaj to dzielni, pełni fantazji rycerze (w świecie „Pieśni dla Arbonne” bycie zabójcą do wynajęcia nie jest bynajmniej sprzeczne z byciem honorowym szlachcicem), więc bez problemu dochodzą do porozumienia. W tym momencie, przyznaję, przeżyłam czytelniczy kryzys. Nie mam pretensji nawet o psychologiczne prawdopodobieństwo (czy raczej jego brak) – bardziej żal mi zaprzepaszczonej szansy na pokazanie ciekawego starcia dwóch odmiennych charakterów, żal konfliktu i napięcia. W powieści Kaya bohaterowie dzielą się na pozytywnych, którzy bez większego trudu dogadują się ze sobą, oraz negatywnych, z którymi dogadać się nie da, więc należy ich pokonać. Wyjątki istnieją, owszem, lecz albo wątki te są źle poprowadzone (Urté de Miraval), albo pozostają zdecydowanie na drugim planie, jak losy brata Blaise’a, który jest mężczyzną słabym, zmanipulowanym przez ojca i nazbyt skłonnym do topienia rozczarowań w alkoholu, a mimo to starającym się zachować resztki przyzwoitości. Szkoda, że takich postaci nie ma w „Pieśni dla Arbonne” więcej, a jeszcze bardziej szkoda, że Kay nie zdecydował się pójść dalej w tworzeniu takich właśnie „szarych”, niejednoznacznych bohaterów. Chciałabym choć w jednej książce tego autora przeczytać o królu będącym złośliwym i tchórzliwym hipochondrykiem oraz o kiepskim wierszoklecie, który jednakowoż doskonale nadawałby się na władcę, bo na przykład byłby doskonałym strategiem i sprytnym politykiem.
Osobny problem „Pieśni dla Arbonne” to postacie negatywne. Są dwie główne: król Gorhaut oraz jego doradca, kapłan, fanatyk religijny i zwolennik palenia czarownic w jednym. Król jest postacią nieledwie karykaturalną: w pierwszej scenie, w której się pojawia, widzimy go na tronie ze spuszczonymi spodniami, przed nim w celu erotycznym klęczy kobieta, a pośrodku sali w ramach rozrywki wygłodniałe koty atakują okaleczonego psa. Trudno o bardziej łopatologiczny przekaz: „oto rozwiązły i okrutny władca”. Niestety, postać ta już do końca nie zyskuje głębi większej niż wynika z tego właśnie obrazka. Nieco lepszy jest kapłan, któremu przynajmniej autor dodał nieco groźnej tajemniczości, lecz to postać mało oryginalna. Swego czasu, gdy bardzo lubiłam klasyczną fantasy, często zdarzało mi się czytać książki, w których „głównym Złym” był nienawidzący czarów fanatyk, mniej lub bardziej wyraźnie stylizowany na inkwizytora. Na tle tych postaci królewski doradca niczym się nie wyróżnia, co w przypadku autora tak utalentowanego jak Kay jest dużym rozczarowaniem.
Mimo wszystko nie mogę uznać „Pieśni dla Arbonne” za powieść kiepską. Owszem, jest to książka słaba jak na możliwości autora znakomitej „Tigany” i jeszcze lepszej „Sarantyńskiej mozaiki”, jednak Kay, nawet w gorszej formie, wciąż pozostaje sobą. Potrafi wzruszyć, rozbawić, potrafi nawet uwiarygodnić ryzykowne rozwiązania fabularne czy psychologiczne, dzięki czemu refleksja „coś tu chyba nie gra” pojawia się dopiero później, po lekturze. Momenty, w których pojawia się wcześniej, też się zdarzają (jednym z nich jest wspomniana już scena błyskawicznego porozumienia zabójcy i niedoszłej ofiary) jednak żaden z nich nie sprawił, że miałam ochotę odłożyć książkę. Bo „Pieśń dla Arbonne” ma też sporo zalet: jest tu przekonująco wykreowany świat Arbonne, kraju muzyki i miłości (analogia z Prowansją nieprzypadkowa), są chwytające za serce sceny, jest tragedia sprzed lat, która wciąż rzuca cień na życie bohaterów, jest pięknie pokazana rola, jaką w życiu pełni sztuka, jest przyjaźń, miłość i erotyczna fascynacja, są wreszcie – last but not least – nieco mniej doskonali, a przez to bardziej ludzcy bohaterowie „z ludu” (przede wszystkim bardzo sympatyczna młoda żonglerka). I żal tylko, że wszystko to już było – w „Tiganie”, w „Lwach al-Rassanu”, w „Sarantyńskiej mozaice”. I wszystko zostało już lepiej opisane. „Pieśni dla Arbonne” bardzo zaszkodził fakt, że w Polsce ukazała się dopiero teraz. Gdyby wyszła wcześniej, wtedy gdy została napisana, odbiór pewnie byłby bardziej pozytywny. Jednak w międzyczasie zdążyliśmy przeczytać lepsze dzieła tego autora, zdążyła się także pojawić opinia, że kanadyjski pisarz wyczerpał konwencję powieści parahistorycznej. Więcej nawet, wyszła u nas całkiem udana „Ysabel”, która jest właśnie takim odejściem od konwencji! Po tym wszystkim „Pieśń dla Arbonne” rozczarowuje i zachwycić się nią mogą chyba tylko najwierniejsi i najmniej krytyczni zwolennicy talentu G.G. Kaya. I tylko im powieść z czystym sumieniem mogę polecić.