„Lwy Al-Rassanu” to kolejny dowód niezwykłego talentu Guya Gavriela Kaya, bo oto znów dostajemy do ręki opowieść skomplikowaną, mądrą, a przede wszystkim kipiącą emocjami, które ujmuje w karby elegancki, bogaty język.
Anna Kańtoch
Smutek utraconego świata
[Guy Gavriel Kay „Lwy Al-Rassanu” - recenzja]
„Lwy Al-Rassanu” to kolejny dowód niezwykłego talentu Guya Gavriela Kaya, bo oto znów dostajemy do ręki opowieść skomplikowaną, mądrą, a przede wszystkim kipiącą emocjami, które ujmuje w karby elegancki, bogaty język.
Guy Gavriel Kay
‹Lwy Al-Rassanu›
Guy Gavriel Kay swoje powieściowe światy opiera w dużej mierze na światach prawdziwych, istniejących niegdyś w przeszłości. Zmienia nazwy, ale cechy poszczególnych kultur i religii pozostają podobne. Dlatego dzieła kanadyjskiego pisarza określa się czasem mianem „powieści historycznych”, pomimo iż autor nie stroni od zmiany biegu dziejów. „Lwy Al-Rassanu” dzieją się w tym samym uniwersum, co późniejsza „Sarantyńska mozaika”, choć w innym czasie i miejscu, do złudzenia przypominającym jedenastowieczny Półwysep Iberyjski. I tak jak w Sarancjum nietrudno rozpoznać Bizancjum, tak i w „Lwach Al-Rassanu” aszaryci są muzułmanami, Kindathowie – Żydami, a dżadyci to oczywiście chrześcijanie. Książka tym bardziej zasługuje na miano historycznej (czy przynajmniej quasi-historycznej), że charakterystycznej dla fantasy magii jest tu bardzo mało. Autora znacznie bardziej interesują skomplikowane relacje pomiędzy trzema różnymi kulturami, reprezentowanymi tu przez troje głównych bohaterów.
Kindathijska lekarka Dżehana, aszaryta Ammar, dyplomata, wojownik i zarazem poeta, oraz dżadycki dowódca wojskowy Rodrigo – troje bohaterów pierwszo-, a także część drugoplanowych, to obdarzone niezwykłymi talentami oraz siłą charakteru „postaci większe niż życie”, jakie częściej spotyka się w literaturze niż w realnym świecie. Mimo to nie tracą one wiarygodności, bo psychologia i znajomość tajników ludzkiej duszy to zdecydowane atuty autora, który znakomicie radzi sobie także tam, gdzie zawodzi wielu piszących fantasy. Mam tu na myśli problem władców i władzy – wychowani w zdemokratyzowanym społeczeństwie pisarze często nie rozumieją, kim tak naprawdę był król czy kalif, który w ich interpretacji staje się albo swojskim kumplem (wersja pozytywna) albo okrutnym tyranem (wersja negatywna). U Kaya natomiast postacie władców są znacznie mniej jednoznaczne, a ich dylematy o wiele bardziej złożone. Zawsze też widać dystans dzielący króla od poddanego, nawet jeśli ten pierwszy jest człowiekiem z natury miłym i dobrym.
Kay ma niezwykły talent do manipulowania uczuciami czytelnika. Potrafi trzymać w napięciu, wzruszyć, także rozbawić – przykładem choćby scena, gdy Miranda wita Rodriga strzałą, czy przekomarzanki Ammara i Dżehany. Jednak zdecydowanie ważniejsze od humoru jest wzruszenie. Kay jak nikt potrafi chwycić za serce, nawet zmusić do płaczu. Siła jego prozy tkwi w połączeniu wyrafinowania (skomplikowane charaktery i relacje interpersonalne) z zaskakującą prostotą. Bo który inny autor miałby na tyle odwagi, by z całkowitą powagą, bez odrobiny ironii, użyć wyrażenia „on był przeznaczeniem jej duszy” i nie popaść przy tym w melodramatyczny banał? Kayowi to się udaje. Poświęcenie, bohaterstwo, jedyna i prawdziwa miłość – kanadyjski pisarz nie unika patosu, który w jego wykonaniu zyskuje niespodziewany urok oraz głębię prawdziwej wielkości.
„Lwy Al-Rassanu” mają tę zaletę, że można je odczytywać na wielu poziomach. Sprawdzają się na przykład jako romans, a także jako powieść przygodowa, choć metoda, przy pomocy której autor potęguje napięcie, jest nietypowa. W scenach dynamicznych, tam, gdzie wydawałoby się, że należy przyśpieszyć bieg akcji, autor zwalnia, a nawet cofa się, opisując dramatyczne wydarzenie z punktu widzenia coraz to innego bohatera i odwlekając moment zdradzenia czytelnikowi, co się stało i kto z bohaterów przeżył. Sposób dość ekscentryczny, ale skuteczny – drugą część powieści czyta się, jednocześnie nerwowo obgryzając paznokcie. W utrzymaniu napięcia pomaga także stosunek Kaya do powieściowych postaci. Znam autorów, którzy tak kochają swoich bohaterów, że wyciągną ich z każdej, nawet najgorszej opresji, i znam takich, którzy, dążąc do maksymalnego realizmu, zazwyczaj ich zabijają. Każda z tych metod jest na swój sposób przewidywalna. U Kaya natomiast może zdarzyć się wszystko – zarówno ratunek w ostatniej chwili, jak i śmierć ulubionej postaci.
„Lwy Al-Rassanu” budzą także szlachetniejsze uczucia, niż tylko prostą obawę „ocalał, czy nie” – choćby przejmujący smutek po utracie będącego w kruchej równowadze świata. Kay podkreśla podobieństwo aszarytów i dżadytów (celowo piszę tylko o nich, bo Kindathowie, którzy nie biorą udziału w walce o władzę, pozostają trochę na uboczu) i to zarówno pod względem cech pozytywnych, jak i negatywnych. Obie kultury zdolne są z jednej strony do wydania postaci takich jak Ammar czy Rodrigo, a z drugiej – do religijnego fanatyzmu i bestialstwa. Jednak Kay nie byłby sobą, gdyby ograniczył się tylko do prostego pacyfistycznego przesłania. Bo przecież obaj główni bohaterowie są wojownikami, a silnego państwa nie da się zbudować bez rozlewu krwi – zarówno Ammar, jak i Rodrigo świetnie zdają sobie z tego sprawę. Z jednej strony marzenie o pokoju, o świecie, w którym wszystkie trzy kultury będą mogły żyć w harmonii, z drugiej – równie kusząca perspektywa własnego kraju rozciągającego się od morza do morza. Duży plus należy się Kayowi za ukazanie, jak skomplikowana i trudna jest to kwestia. A także jak niewiele znaczy w praktyce, bo w „Lwach Al-Rassanu” bohaterowie tak naprawdę mogą wybierać jedynie pomiędzy wycofaniem się, a wzięciem udziału w niszczeniu tego, co się kocha.
Piękny, bogaty język, dopracowane postaci, wiedza historyczna, która nadaje powieściowemu światu głębię – doprawdy, „Lwy Al-Rassanu” balansują na granicy doskonałości. Ale właśnie balansują, bo mimo wszystko nie jest to książka pozbawiona wad. Zbyt wiele autor buduje na symetrii – na przykład losy Ammara oraz Rodriga są niemal lustrzanymi odbiciami. Obaj zostają wygnani, obaj zaciągają się na służbę do tego samego króla, obaj kochają tę samą kobietę, obaj pod koniec powieści zajmują bliźniaczo podobne stanowiska. Jest to zbyt proste, zbyt sztuczne. Na szczęście postacie Kaya są na tyle żywe, że nie da się zamknąć ich w schemacie.
Podobna symetria charakteryzuje trzy główne religie: dżadyci czczą słońce, aszaryci gwiazdy, a Kindathowie księżyce. Jest to dobrze uzasadnione, ale znów wydaje się zbyt proste. I chyba też mało prawdopodobne, bo właściwie jaka jest szansa, że na jednym półwyspie spotkają się religie oddające cześć różnym ciałom niebieskim?
Nie są to poważne wady i żadna z nich z pewnością nie zepsuje płynącej z lektury przyjemności. Recenzując inną książkę, pewnie nawet bym o nich nie wspominała. Jednak taki już los autorów równie utalentowanych jak Guy Gavriel Kay – czytelnicy przywykli więcej od nich wymagać.
![koniec](/img/i_koniec.gif)