Czy było to zrządzenie losu, czy kaprys wydawców – przynajmniej raz okazało się dla czytelników szczęśliwe. Wydanie „Lwów Al-Rassanu” Guya Gavriela Kaya po „Sarantyńskiej mozaice” – wbrew chronologii powstawania – jest posunięciem słusznym, bo pozwala na pełniejsze spojrzenie zarówno na „Lwy”, jak i „Mozaikę”.
…ale pomyślcie o własnej słabości
[Guy Gavriel Kay „Lwy Al-Rassanu” - recenzja]
Czy było to zrządzenie losu, czy kaprys wydawców – przynajmniej raz okazało się dla czytelników szczęśliwe. Wydanie „Lwów Al-Rassanu” Guya Gavriela Kaya po „Sarantyńskiej mozaice” – wbrew chronologii powstawania – jest posunięciem słusznym, bo pozwala na pełniejsze spojrzenie zarówno na „Lwy”, jak i „Mozaikę”.
Guy Gavriel Kay
‹Lwy Al-Rassanu›
Choć od pierwszych stron „Lwów” widać aż nadto wyraźnie, jak bardzo rozwinął się warsztat autora pomiędzy nimi a „Pożeglować do Sarancjum”, choć trudno na ich kartach osiągnąć podobny poziom zachwytu nad wyrafinowaniem narracji, prowadzeniem postaci – to jednak niedostatki techniczne i lekka toporność pewnych autorskich zabiegów
1) nie są w stanie rzucić cienia na radość z innego, zaskakującego odkrycia. Otóż myśl, która stoi za historią opowiedzianą w „Lwach Al-Rassanu” jest kontynuacją tej obecnej w „Mozaice”. A jest to tym większa niespodzianka, że dotarcie do niej wymagało od autora zarówno większej dojrzałości, jak i odwagi. Bowiem trzeba odwagi, by zamiast opowieści o marzeniach na miarę imperium snuć historię marzeń mierzonych niemocą i starć spadkobierców wśród ruin upadającej kultury.
„Sarantyńska mozaika” – prócz tego, że była opowieścią o historii – pokazała narodziny i śmierć marzenia o odmianie świata. Pokazała narodziny i śmierć wielu marzeń – i spełnienie nielicznych. A te, które się nie spełniły, miały wspólny mianownik. To ludzie silni – determinacją, inteligencją lub talentem – sięgali granic możliwości, by odcisnąć swój ślad w dziejach. I przegrywali. Mimo możliwości, mimo uzdolnień – byli bezsilni wobec Władcy Cesarzy.
„Lwy Al-Rassanu” przenoszą nas w czasie i przestrzeni, lecz wciąż pozostajemy w tym samym świecie pod dwoma księżycami. Tym razem na Kayowym odpowiedniku Półwyspu Iberyjskiego, podzielonym między chylący się ku upadkowi Al-Rassan, władany przez pustynny lud czczących gwiazdy aszarytów, oraz trzy północne królestwa modlących się do słońca wyznawców Dżada. Królestwa te, Valledo, Dżalonia i Ruenda, przechodzące z rąk do rąk w niemającej końca wojnie spadkobierców Sancza Otyłego, coraz zachłanniej patrzą na Al-Rassan, przed laty trzymający w garści cały półwysep. Tymczasem piętnastoletnie rządy króla Almalika, który obalił słabnącą władzę kalifów, nie odmieniły losu. Kolejne aszaryckie miasta leżące u granic ziem dżadytów zmuszone są płacić haracz, dorośli synowie króla są równie dalecy jego sercu, co politycznym planom, a dzieci jego konkubiny i wybranki to raczej cień nadziei niż realna przyszłość.
A oprócz tych dwóch sił – dwie bardzo odmienne enklawy. Pierwszą, dopełniającą kulturowe tło opowieści, są rozproszeni Kindathowie, żyjący w gettach lud wędrowców, który za bóstwa obrał sobie to, co na niebie pozostało: dwa księżyce. Prześladowani przez dżadytów, cieszący się niepewną i chwiejną wolnością wśród czcicieli Aszara, boleśnie świadomi, że najlżejszy podmuch historii może zamienić niepewną wolność w pewną śmierć. Drugą jest Ragosa, miejsce schronienia i szansy na wzajemne zrozumienie, gdzie prawą ręką aszaryckiego króla Badira jest Kindath Masur ben Avren, jego kanclerz i przyjaciel.
Tam skrzyżują się losy trójki bohaterów „Lwów”, których, choć wywodzą się z ludów podzielonych wiarą, nienawiścią, często pogardą, połączy wzajemny szacunek, miłość, duchowe pokrewieństwo i lojalność (nie skończy się ona nawet wtedy, gdy staną naprzeciw siebie z wyciągniętą bronią). Tam Rodrigo Belmonte, dżadycki żołnierz i najemnik z Valledo, i Ammar ibn Khairan, poeta, polityk, także żołnierz, bohaterowie pełnych podziwu i lęku opowieści, wygnani wbrew najskrytszym pragnieniom swych władców, spotkają się po raz pierwszy. Tam też ich szlak ostatecznie skrzyżuje się z losem kindathijskiej lekarki Dżehany, którą obaj pokochają. Z wzajemnością.
Klucz historyczny i kulturowy „Lwów Al-Rassanu” jest oczywisty. Narzuca się tym bardziej, że konflikt leżący u jego podłoża jest wciąż aktualny – i to na skalę większą niż pojedynczy półwysep. Tym bardziej jednak warto o nim zapomnieć, powstrzymać się przed nazwaniem wiar i narodów innymi imionami, niż zostały im nadane. I sięgnąć po to, co jest poza nimi, poza niezmiennym konfliktem powodowanym przez różnorodność.
„Lwy Al-Rassanu” obfitują w wydarzenia, sploty intryg i uczuć. Na osobny tekst zasługuje zaskakujący głębią związek między Ramiro, królem Valledo, a jego królową Ines oraz, będący antytezą romansowych klisz, trójkąt Rodrigo – Dżehana – Ammar
2). Na wspomnienie – dwie znakomite narracyjne zmyłki i jedna, która autorowi tej klasy przydarzyć się nie powinna lub powinna o wiele lepiej. To książka, pomiędzy okładkami której mieści się wiele słów, czynów i spostrzeżeń godnych tego, by poświęcić im czas i rozważania. Ale tylko jedno tkwi w myślach jak cierń po zakończeniu lektury, pozornie niedbale porzucone przez autora, bez wahania porzucone przez bohaterów, w imię poczucia obowiązku bądź miłości. Ragosa.
Miasto przechowujące sens tego, czym był Al-Rassan, będące zalążkiem tego, czym mógłby być – stanie samotnie przeciw najeźdźcom, gdy Ammar wraz z Rodrigiem dołączą do swych królów, by walczyć u ich boków – przeciw sobie. A przecież jedynym, o co warto walczyć na tym półwyspie, pustoszonym przez władców zżeranych tyleż ambicją, co strachem, było właśnie to miasto, niewiążące nikogo wiarą, przysięgą, lękiem o bliskich. Dlatego warto było o nie walczyć – i dlatego zostało samo.
Pisząc o „Władcy Cesarzy”, drugim tomie „Sarantyńskiej mozaiki”, nazwałem go fabularnym epilogiem „Pożeglować do Sarancjum”, pierwszej części dylogii. Tymczasem intelektualny ładunek „Mozaiki”, który zdawał się mieścić w pełni na kartach „Władcy”, znalazł swoje niespodziewane dopełnienie we wcześniejszych o pięć lat „Lwach Al-Rassanu”. I gdybyż to jeszcze była prosta kontynuacja losów królestw i królów, to doświadczenie jej nie byłoby przeżyciem tak istotnym. Jednak „Lwy” przede wszystkim pozwalają dostrzec to, co skala zamierzeń Waleriusza i Crispina z taką łatwością przysłoniły.
To, jak wiele upadków mieści w sobie każdy upadek. To, że historia nie kończy się na żadnym z nich. Że na barkach gigantów – i wśród ich strzaskanych pomników – stawać będą kolejni, coraz mniejsi giganci. A miara możliwej (czy możliwej?) do osiągnięcia wielkości, tak porywającej w „Mozaice”, tak bezdyskusyjnie wartej, by po nią sięgnąć bez względu na ryzyko – będzie się kurczyć z każdym pokoleniem.
Doprawdy, trudno wyrazić zachwyt dla autora, który pod prąd czasu osiągnął tak nadzwyczajną konsekwencję wykreowanego świata, spójność jakże inną – i o ileż cenniejszą – od tej, której zazwyczaj oczekujemy, a niekiedy doświadczamy w fantasy. Spójność historii podporządkowanej idei, historii, która staje się kluczem nie tyle do naszych własnych dziejów, co do umysłów.
Pisząc o „Władcy Cesarzy”, nazwałem go książką do końca pesymistyczną, być może nawet wbrew intencjom autora. Cena, jaką Crispin musiał zapłacić za szczęście i artystyczne spełnienie wydawała się za wysoka, warta tego, by ją płacić, ale już nie tego, by mieć przy tym nadzieję. Jakże inaczej to wygląda w świetle „Lwów”, w kolejnej inkarnacji gigantów, którzy nie bacząc na swe możliwości nie chcą, nie mogą lub nie potrafią odepchnąć szansy zwycięstwa. Jakże inaczej to wygląda w świecie, w którym jedynie klęska stwarza nadzieję na przyzwoitość. Bo klęska pozwala odetchnąć od walki, znaleźć szczęście. Pozwala pomyśleć o własnej słabości, zamiast o triumfie nad ludźmi.
Jeszcze trudniej natomiast zająć stanowisko w obliczu paradoksu pięknego, strasznego i niemożliwego do ominięcia: otóż zachwyt nad „Lwami Al-Rassanu” nie narodził się z nich samych. Stoi on na barkach arcydzieła, które przyszło po nich.
1) Zresztą cóż to za niedostatki, cóż za toporność – są takie aspekty tworzenia prozy, w których Kay ściga się wyłącznie sam ze sobą i można się jedynie cieszyć z tego, że im dłużej biegnie, tym częściej zwycięża.
2) Tu skojarzenie, nie na miejscu, ale nieodparte: „Atlas zbuntowany” Ayn Rand.
Tytuł recenzji zaczerpnięty został z utworu Jacka Kaczmarskiego „Kasandra”:
Ja wam nie bronię radości
Bo losu nie zmienią wam wróżby
Ale pomyślcie o własnej słabości
Zamiast o tryumfie nad ludźmi
ale bełkot