Tolkien to pryszcz na tyłku światowej fantasy – stwierdził China Miéville. I uzasadnił: jego szkodliwy wpływ doprowadził do zalania świata szkodliwą, zaludnioną orkami i elfami eskapistyczną pulpą, która zdławiła próby stworzenia czegokolwiek oryginalnego. Nie wspominając już o jego reakcyjnym umiłowaniu feudalnych, autokratycznych struktur społecznych. Miéville swoją „Blizną” postanowił więc pokazać, jak naprawdę powinno się pisać fantasy.
Nowa fantasy
[China Miéville „Blizna” - recenzja]
Tolkien to pryszcz na tyłku światowej fantasy – stwierdził China Miéville. I uzasadnił: jego szkodliwy wpływ doprowadził do zalania świata szkodliwą, zaludnioną orkami i elfami eskapistyczną pulpą, która zdławiła próby stworzenia czegokolwiek oryginalnego. Nie wspominając już o jego reakcyjnym umiłowaniu feudalnych, autokratycznych struktur społecznych. Miéville swoją „Blizną” postanowił więc pokazać, jak naprawdę powinno się pisać fantasy.
Tolkien i jego naśladowcy pokazują przeszłość, światy ciągle średniowieczne, bezpieczne i znajome dla czytelnika. Chodzi przecież o pokonanie zła przez dobro, bądź – bardziej współcześnie – walkę o władzę i koronę między niejednoznacznymi intrygantami. Zawsze jednak są to światy będące odbiciem przeszłości. Miéville próbuje zaś uczynić z fantasy lustro, w którym przeglądają się brzydota, twórczość i zgiełk nowoczesnej cywilizacji. Zdolność gatunku do kreowania niemożliwych światów i sytuacji powinna dać możliwość przyjrzenia się naszym starym problemom pod zupełnie nowym kątem. Żadnych questów i problemów tak łatwych do rozwiązania, że można poradzić sobie z nimi, po prostu wrzucając Pierścień do Szczeliny Zagłady. W „Dworcu Perdido” przedstawił więc Nowe Crobuzon, miasto obcego świata Bas-Lag, mroczną i barwną metropolię i jej zakopcone slumsy. Zamiast starożytnych królów rządzą nim para, taumaturgia i społeczne okrucieństwo. Zamiast elfów i orków dziwaczne i groteskowe chrząszczogłowe khepri, ludzie-kaktusy oraz ludzie przetworzeni przez wypaczony system karny Nowego Crobuzon w zasilane parą półmaszyny. Miéville odrzuca również czarno-biały podział charakterystyczny dla sporej części fantasy. Nie ma tu walki między odwiecznym złem i dobrem, jest tylko starcie ekonomii, biologii i interesów. Każda ze stron ma swoje racje i powody działania. Najbliżej do Saurona i Nazguli jest crobuzońskim władzom i przemysłowcom oraz ich agentom, z których Miéville uczynił naprawdę złowrogie towarzystwo.
„Blizna”, luźna kontynuacja „Dworca Perdido”, zaczyna się kilka miesięcy później i toczy na oceanach i morzach Bas-Lag. Bellis Coldwine, utalentowana lingwistka, musi szybko opuścić Nowe Crobuzon. Władze metropolii polują bowiem na każdego, kto – jak ona – miał cokolwiek wspólnego z wypadkami opisanymi w poprzedniej powieści Miéville’a. Bellis postanawia poszukać pracy na drugim brzegu oceanu. Na tym samym statku co ona płyną też inni, z którymi zwiążą się jej losy – skazaniec Tanner Sack, chłopiec pokładowy Szekel, tajemniczy Simon Fenn. Wszyscy oni trafią do Armady, kiedy ich parowiec zostanie zagarnięty przez piratów. I tutaj zacznie się prawdziwa historia „Blizny”.
Armada to pływające miasto, baza dla łupieskich wypraw zbudowana z tysięcy połączonych ze sobą statków, zagarnianych przez wieki na wszystkich morzach i oceanach świata, zamieszkane przez potomków piratów i ich ofiar. Miasto równie barwne i pulsujące życiem jak Nowe Crobuzon z „Dworca…”, tyle, że zamiast budynków kołyszą się w nim pospinane ze sobą statki.
Rządząca tym miejscem para – Kochanek i Kochanka – ma Plan, który ma przynieść Armadzie jeszcze więcej bogactwa i potęgi. Wskazówki, czego ten plan ma dotyczyć, autor umiejętnie rozrzuca po powieści, zaostrzając apetyt i prowokując do prób tworzenia własnej odpowiedzi. No bo co wspólnego mają ze sobą platforma wiertnicza, dziwne łańcuchy zawieszone w morzu pod Armadą i Bellis, lingwistka, którą dla jej wiedzy włączono do realizacji zamierzeń Kochanków?
Miéville jest mistrzem budowania świata. „Blizna” jest spójna, ma fakturę, smak, zapach (dużo zapachów), treść i historię. Czuje się, że każdy metr kwadratowy lądu i morza zamieszkują żyjące i czujące istoty. W opisach autor nie stroni od (nad)realistycznej brzydoty. Naczelną zasadą Miéville’a wydaje się być: jeśli jest to brzydkie i są w tym śmieci, to musi być rzeczywiste. Kilkoma zdaniami umie zasugerować, że poza Armadą i jej mieszkańcami na Bas-Lag są jeszcze dziwniejsze miejsca i rzeczy.
Potrafi również ze zużytych klisz fantasy wyciągnąć coś nowego. Weźmy choćby zwykłych nieumarłych. Jeśli żyją (istnieją?) dłużej i nie toczą ich choroby, to czemu nie upowszechnić tego stanu? W mieście Wysoki Cromlech, skąd pochodzi jeden z bohaterów „Blizny”, to martwi są śmietanką społeczeństwa – żyjący obywatele, jeśli nazbierają dość pieniędzy, nabywają usługi nekrochirurga, który preparuje ich, by mogli dołączyć do martwej elity. Istnieją farmy, na których hoduje się niewolników, których po osiągnięciu odpowiedniego wieku przerabia się na wydajnych i posłusznych (nie ma problemu ze strajkami i związkami zawodowymi) robotników-zombie.
Bohaterowie Miéville’a są dalecy od typowych wzorów fantasy. Tak daleko, że ma się czasem wrażenie, że to wcale nie jest fantasy. Główna bohaterka to zimna, samotna i irytująca mizantropka. Czasem, gdy pogrąża się w swych ponurych rozważaniach, ma się ochotę ją udusić. Inni – nie lepsi, okaleczeni wewnętrznie i zewnętrznie, perwersyjni, egoistyczni i zimni. Właściwie jedyną osoba budzącą szczerą sympatię jest Tanner Sack. Coś w sobie ma również Uther Doul, tajemniczy ochroniarz pary Kochanków z dylematem lojalności, dzierżący klucz do powodzenia ich planu. To postać w całej książce chyba najbliższa klasycznej fantasy magii i miecza.
Odnoszę wrażenie, że w swej krucjacie stwarzania nowej, prawdziwej fantasy Miéville celowo stara się swoje postacie uczynić mniej sympatycznymi by móc potem powiedzieć: Widzicie? To są prawdziwi ludzie, czynią ich takimi zgromadzone w nadmiarze wady i drobne niegodziwości. W żadnym wypadku nie mamy tu do czynienia z harcerzem Aragornem. Bohaterowie „Blizny” bywają słabi i pozbawieni kontroli nad swoim życiem. Przez pół książki Bellis jest unoszona przez wydarzenia bądź daje sobą manipulować.
„Blizna” przypomina mi dobrą science fiction: zawiera wizje i obrazy, których bogactwo i absolutna świeżość potrafią oszołomić, zostawić z otwartymi ustami i z wytrzeszczonymi oczami, niczym ogłuszony świąteczny karp. A potem spada kolejny pomysł jeszcze lepszy od poprzedniego. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to do tego, że kontynuacja tych wspaniałości bywa rozczarowaniem. Miéville porzuca ich rozwijanie albo gubi je w natłoku szczegółowych opisów przyziemnych wydarzeń (rozważań Bellis). Powstrzymanie się od przewracania kartek, byle dotrzeć do miejsc, gdzie rzeczy dzieją się szybko i gdzie udzielane są odpowiedzi, wymagało trochę wysiłku. Zdecydowanie są miejsca, które przydałby się trochę odchudzić. Z drugiej strony dobrze to świadczy o umiejętnościach autora, że potrafi przykuć uwagę czytelnika mimo dłużyzn.
Mimo tej wady gorąco „Bliznę” polecam. Choć nie ma już tego posmaku absolutnej nowości, jaką miał w sobie „Dworzec Perdido”, to jest to znakomicie napisana książka.