Niezwykle trafny tytuł
[Tomasz Łysiak „Szalbierz” - recenzja]
Nie mogę sobie odmówić poświęcenia kilku słów recenzji Macieja Parowskiego, którą przytoczę w całości:
„Szalbierz” Tomasza Łysiaka to wartka, awanturnicza powieść pełna smaków, aromatów, magii i grozy średniowiecza. Tytułowy Szalbierz – mag, siłacz i rzecznik sił podejrzanej konduity, a wraz z nim błędny rycerz, karzeł, mnich, niemy bękart i natchniona niewiasta – odgrywają przed nami fascynujący spektakl rycerski, polityczny, demoniczny, szpiegowski. Oto jak debiutują przyszli zawodowcy.
Przysięgam z ręką na sercu, że w pierwszym zdaniu prawdziwe są tylko słowa: „Szalbierz” Tomasza Łysiaka. A jeśli już coś jest tutaj „fascynującym spektaklem”, to fakt, że tak niedopracowana książka – i jest to naprawdę najłagodniejsze i najmniej kategoryczne określenie, jakie mi przychodzi do głowy – zyskała tak entuzjastyczną przychylność recenzenta, którego nazwisko coś jednak w środowisku znaczy. Nawet jeśli wchodzą tu w grę rozmaite możliwości, żadna z nich nie jest dla Macieja Parowskiego pochlebna. Albo książki nie czytał, albo napisał recenzję skrajnie nieszczerą (pewnie jest to częstsza praktyka w wydawnictwach niżbym sobie życzył; nie mam w tej sprawie żadnych doświadczeń), albo kompletnie zatracił zmysł rozpoznawania dobrej literatury.
I naprawdę nie chodzi tu o to, że de gustibus…
Zważywszy na to, że cała książka poświęcona jest formowaniu się drużyny, owych „Siedmiu, którzy ocalą kraj przed piekielną nawałą…” (wspomniana nawała jeszcze nie następuje), tudzież na znaczące ostatnie zdanie: „Burza miała się dopiero rozpętać na dobre”, mimo zamykającego słowa „KONIEC” należy się spodziewać, iż „Szalbierz” będzie miał jakiś ciąg dalszy. Jeśli takowy nastąpi, nie wróżę mu wielkich sukcesów (mnie osobiście kształt ewentualnej kontynuacji ani ziębi, ani parzy). Powód merytoryczny podałbym taki: czytelnik ma dosyć ograniczoną zdolność absorbowania historii, w których wiodącą rolę grają jakieś tajne zakony. Po przekroczeniu pewnego progu, każda następna tego rodzaju opowieść budzi odruch wymiotny. Zwłaszcza, że mamy za sobą kilkuletni okres istnego wysypu literatury inspirowanej „Kodem Leonarda da Vinciego” Dana Browna, a tam tajne bractwa lub zakony są tak powszechne, że praktycznie spadają z deszczem. To już nie ten moment, gdy można się zabrać na cudzej fali. Teraz można się co najwyżej za nią wlec. W dołku.
Ale powodów marnych szans na to, by dalsze losy „Szalbierza” i ferajny cieszyły się zainteresowaniem podobnym jak część pierwsza, upatruję przede wszystkim w skutkach bardzo głupiego manewru, który mnie strasznie zezłościł, a który na pierwszy rzut oka jakiejś naiwnej osoby mógł się wydawać diablo sprytny: nazwisko chodliwe i głośne, pierwszy tysiąc sprzeda się na pniu, a potem jakoś będzie. Pewnie tak, ale nie bez konsekwencji, bowiem sztuczki polegające na tym, że pod cudzą, solidnie przez lata wypracowaną marką, sprzedaje się marny produkt, odpowiednio obklakowany i obcmokany, zwykle się mszczą. Z perspektywy czytelnika wygląda to tak, że autor i wydawca chcieli wykorzystać fakt, iż z nazwiskiem Łysiak nieodmiennie jest związana osoba ojca Tomasza, Waldemara, jednego z najpoczytniejszych i najlepszych warsztatowo polskich pisarzy. Wszystkie opowiastki o tym, jak to twórca „Szalbierza” chciał spróbować zrobić coś na poletku literackim na własny rachunek, nie opierając się na bardzo ugruntowanej pozycji rynkowej swego taty, ograniczyły się do sfery deklaracji (w tej liczbie również do efektownej konkluzji sformułowanej w wywiadzie, że miałoby to tyle sensu, co ściganie się z Kubicą).
Tymczasem w działaniach praktycznych nie ma śladu takich intencji: autor wystąpił pod działającym na czytelników niczym krew na piranie nazwiskiem, a wydawca zamieścił w Salonie24 notkę zatytułowaną „Łysiak, syn Łysiaka”, jednocześnie, w zasadzie na tym samym oddechu, rozczulając się, jak to jego kumpel nie zgodził się na zamieszczenie na okładce książki informacji o swoim słynnym ojcu. Jeśli to miał być dowcip, to wyszedł naprawdę marny. Fakt, explicite nigdzie nie pada informacja dotycząca pokrewieństwa. No i co z tego? Czy obaj panowie mają Czytelników za kompletnych durniów? Trzeba było Autorowi wydać „Szalbierza” pod pseudonimem Tomasz Bąbalina, a wydawcy powiedzieć: „Pary z gęby, bo łeb urwę!” – czystość jego intencji byłaby nie do zakwestionowania, a książka musiałaby zdobywać czytelników własnymi siłami. Gołym okiem widać, że z premedytacją postanowili wykorzystać chodliwość książek sygnowanych tym konkretnym nazwiskiem. Ich wola. Debiutujący autor, debiutujący wydawca, czymś trzeba czytelnika przyciągnąć – w pełni rozumiem wszystkie biznesowe względy za tym stojące. Ale przynajmniej nie robiliby z ludzi wariatów, nie traktowaliby konsumentów literatury jak imbecyli, którzy dwa do dwóch nie potrafią dodać. To może banał i truizm, ale mimo wszystko to napiszę: my bardzo nie lubimy, gdy się nas tak traktuje. I potrafimy to brzydko okazać. Czasem kończy się to tak, że książka (względnie te, które autor napisze później) nie chce się sprzedawać, nawet jak ją w hipermarketach za pół darmo dołączać do wybielaczy albo kadzidełek.
Czy się opłacało tak brzydko pogrywać, wszyscy zainteresowani wkrótce się przekonają. Może się srodze mylę, może wcale nie będzie tak źle ani teraz, ani w przyszłości, i tylko ja tu wybrzydzam i sarkam. Na forum strony poświęconej Waldemarowi Łysiakowi w temacie „Szalbierz” znaleźć można reakcje w tonie bardzo minorowym, ale trafiłem w sieci na recenzję tak entuzjastyczną, że aż z niej dymi, autorstwa niejakiego Meszuge.
1) Cóż, są i takie (chociaż znalazłem komentarze, że to po prostu wyjątkowo chamski PR – tekst został w identycznym brzmieniu opublikowany w paru innych miejscach).
Moim zdaniem każdy, kto się zastanawiał, jak sobie poradzi w literackim świecie syn TEGO pisarza, rzutem oka na pierwszych kilka stron powieści ciekawość zaspokoi, i to metodą kubła zimnej wody. Jeśli oczekiwał pewnych konkretnych wartości po słowie pisanym przerobionym na druk objęty okładkami, rozprowadzany po księgarniach jako książka wydana przez wydawnictwo (a więc nie własnym sumptem autora), tytuł może wydać mu się ironiczny, ale – twierdzę – jest on niezwykle trafny.
Cała ta sprawa to jedno wielkie szalbierstwo, na które czytelnik wymagający i bardzo starannie gospodarujący swoją gotówką nabierze się dwa razy. Pierwszy i ostatni.
Ależ idiotyczna recenzja!
Szalbierza czytałem z przyjemnością i uważam tą książkę za udaną.
Tego samego nie mogę już powiedzieć o recenzji. Jeśli człowiek ma jakiś osobisty problem do wydawcy, bądź do autora książki to niech mu to powie w twarz.
Recenzja ociekająca jakimś śmierdzącym jadem i pozbawiona sensu.
Z mojej strony silna sugestia zmiany zajęcia dla pana "recenzenta".