"Heban" to taka właśnie wystawa - urzekające obrazy opatrzone okolicznościową tabliczką informacyjną. Można się zachwycać, można próbować zrozumieć o co w nich chodzi. Lecz w żaden sposób nie znajdziemy tu konkretnych i klarownych informacji o Afryce, o politycznym porządku, o międzynarodowych zależnościach czy postkolonialnych problemach.
Obrazy i zdjęcia
[Ryszard Kapuściński „Heban” - recenzja]
"Heban" to taka właśnie wystawa - urzekające obrazy opatrzone okolicznościową tabliczką informacyjną. Można się zachwycać, można próbować zrozumieć o co w nich chodzi. Lecz w żaden sposób nie znajdziemy tu konkretnych i klarownych informacji o Afryce, o politycznym porządku, o międzynarodowych zależnościach czy postkolonialnych problemach.
Ryszard Kapuściński
‹Heban›
Nie przychodzi mi do głowy nazwisko osoby bardziej kompetentnej do pisania o Afryce, niż Ryszard Kapuściński. Spędził na Czarnym Lądzie lata całe. Od swojej pierwszej tam wyprawy w roku 1957, do momentu ukazania się "Hebanu" minęły 43 lata. Wracał na swój ukochany kontynent przez blisko pół wieku, wciąż na nowo odkrywając Afrykę, zawsze przy tym nad oficjalne salony wielkiej polityki przedkładając polne zakurzone drogi pustyni i rozsypujące się chaty chłopów z tropikalnej sawanny. Jakże więc odmówić Kapuścińskiemu wiedzy o Afryce? Jak krytykować jego książki, reportaże, jego słowa? Chyba nie sposób.
Jest "Heban" reportażem bardzo specyficznym, do cna przepełnionym subiektywnym spojrzeniem autora. Można by zapytać - i cóż w tym niezwykłego? Wszak reportaż to galeria spostrzeżeń jednej osoby, to opis świata widzianego z jednej perspektywy. Jednak w tym przypadku to coś więcej - spojrzenie Kapuścińskiego poraża bogactwem skojarzeń i głębią nawiązań.
Książka to niezwykła. Dlaczego? Bo mówiąc o Afryce, Kapuściński praktycznie nie przekazuje żadnych konkretnych informacji o niej. Jak sam pisze we wstępie - Afryka jest zbyt duża, zbyt różnorodna, by grzecznie i zgrabnie ją opisać, a zgromadzoną wiedzę skatalogować. Jest więc "Heban" jedynie zbiorem bardzo luźno ze sobą połączonych rozdziałów, osobnych opowiadań, odrębnych historii pełnych przemyśleń i spostrzeżeń autora. Wszystkie one przedstawione są tak plastycznie i dokładnie, że aż proszą się o wizualizację - są jak osobne obrazy wiszące na ścianie galerii. Każda cząstka książki jest niezwykle barwna, prawie realna. Jednak gdy spojrzeć na "Heban" jako na spójną całość okazuje się, że tak naprawdę niewiele z niego wynika. Kolejne części są osobnymi klatkami kliszy, które nijak mają się do siebie nawzajem. Jedne opowiadają o zagadkach przyrody, inne przenoszą czytelnika w zagmatwane konflikty międzyplemienne. Nie sposób za ich pomocą zmontować jednolitego filmu. Za to zrobić z nich wystawę pięknych zdjęć - i owszem.
"Heban" to taka właśnie wystawa - urzekające obrazy opatrzone okolicznościową tabliczką informacyjną. Można się zachwycać, można próbować zrozumieć o co w nich chodzi. Lecz w żaden sposób nie znajdziemy tu konkretnych i klarownych informacji o Afryce, o politycznym porządku, o międzynarodowych zależnościach czy postkolonialnych problemach. A jeśli już, to wiadomości te są chaotyczne i nieuporządkowane. To strzępy o niebo większej całości, istnienia której możemy się tylko domyślać. Są za to bardzo prywatne przemyślenia autora przepełnione jego emocjami i odczuciami związanymi z pobytem na czarnym kontynencie, jest też wiele wspaniałych wycinków Afryki. Są ludzie, których sposób życia tak bardzo różni się od naszego, że czasami wydaje się, iż są z innej planety. Jest ich kultura, jest przyroda, są w końcu najważniejsze zawirowania polityczne, lecz opisane wybiórczo i zawsze traktowane jako tło dla pierwszoplanowego obrazu jakim jest sceneria, atmosfera, czasami także zapach, kolor, dźwięk.
Nie ma jednolitej całości - to prawda. Brak tu uszeregowanej wiedzy - bez wątpienia. Lecz czy może być to zarzut? Na litość - czy ktokolwiek oglądając zdjęcie zastanawia się, kiedy było ono robione, co tak naprawdę przedstawia, jaki był zdjęcia kontekst polityczny i międzynarodowy? Nie! Zachwala za to (lub gani) samą formę - czy światło dobrze ustawione, czy elementy na zdjęciu tworzą spójną całość, czy ta modelka w środku wystarczająco pięknie się uśmiecha. To wszystko, nic więcej nie jest potrzebne. I czy ktokolwiek ma za złe zdjęciu, że jest w ten specyficzny sposób okaleczone z otaczającego wszystko kontekstu? Raczej nie. A więc i autora "Hebanu" oskarżać w ten sposób nie wypada. Tym bardziej, że jest on mistrzem i w ustawianiu świateł, i w tworzeniu spójnej całości, i w dobieraniu uroczo uśmiechających się modelek...
Gdyby tylko słowo pisane można było zamienić w celuloid, wyszłaby z książki Kapuścińskiego cenna klisza. Lecz to oczywiście niemożliwe, książka pozostanie książką, a wszystkie rozdziały "Hebanu" na zawsze pozostaną na kartach papieru. Żałować tego, czy nie? Chyba nie, wszak wyobraźnia czytelnika nie jeden i nie dwa razy wielokroć przewyższała kunszt fotografa. Tym bardziej, że w tym przypadku wspomagana jest narzędziem tak doskonałym w formie, jak pisarskie umiejętności Kapuścińskiego. Czyta się go jednym tchem. Autor "Hebanu" zachwyca bogactwem języka i lekkością pióra. To prawdziwy miód na oczy i duszę. To także literatura bezwzględnie pierwszej klasy. W dodatku pięknie wydana - na ładnym papierze obleczonym twardą, gustowną okładką. Czy trzeba jeszcze cokolwiek dodawać?
Warte przeczytania. Jeśli nie dla zdobycia konkretnej usystematyzowanej wiedzy, to choćby dla tych kilku estetycznych wrażeń. I cóż z tego, że przeżytych tylko w naszej wyobraźni?