77 najlepszych polskich utworów 2010 rokuMarcin Flint, Dominika Węcławek77 najlepszych polskich utworów 2010 roku7. IGOR BOXX „LAST PARTY IN BRESLAU” (Z ALBUMU „BRESLAU” WYD. NINJA TUNE/ISOUND) Igor Pudło połączył dobry pomysł ze świetnym wykonaniem. Jego solowy debiut powinien stać się lekcja tego, jak grać historię. Opowieści z oblężenia niemieckiego Wrocławia choć opowiedziane za pomocą współczesnych środków i jazzujących brzmień, mają taki klimat, że aż ciarki przechodzą po plecach. W ”Last Party in Breslau” czuć to hedonistyczne zatracenie, które znają już czytelnicy książek o Eberhardzie Mocku, ale i niepewność jutra. Szaleństwo, zły karnawał i pośpiech, by zdążyć przed końcem świata. Bardzo udana rzecz. 6. NOVIKA „PERFECT BEACH” (Z ALBUMU „LOVEFINDER”, WYD. KAYAX) Nowikę denerwuje już etykietka „pierwszej damy polskiego clubbingu”. I trudno się dziwić. Jeżeli, ma się na albumie piosenki tak ładne jak „Perfect Beach”, powinno się być wymienianym w czołówce nowoczesnego popu, a nie wrzucanym do ciasnej szufladki. Kapitalny to numer, jak przyznaje sama zainteresowana – ulubiony na „Lovefinderze”. Nie dziwimy się. Uwodzi prześladującą miesiącami melodią, wielkomiejską subtelnością w stylu The xx , odpowiednio wykorzystanym chórem dziecięcym. Zwłaszcza, że kołaczący rytm i niski, cokolwiek ofensywny klawisz nie zwiastują tak majestatycznego rozwinięcia. „Perfect Beach” to odpowiedź na stękające imperfect bitches. 5. INDIGO TREE „LEAVINTIMEBEHIND” (Z ABUMU „BLANIK”, WYD. ANTENA KRZYKU) Drugi krążek duetu Indigo Tree pojawił się w niespodziewanie szybkim czasie i choć jest inny od debiutu, zachwyca z równą siłą. Jest tu sporo dobrych kompozycji, ale „leavetimebehind” ma urok szczególny. Czuć tu lekkość, zwiewność i, mimo wszystko, bezpretensjonalność. Nie ma kalkulacji, są za to uczucia i emocje. Do odgłosów ślizgających się po strunach gitary kostek, do tych brzmień mocno przytłumionych, ciepłych, nieco schowanych i dających poczucie intymności, oraz do wokalu, który się rozpływa, ale nie tonie, dodano nowość – akcenty perkusji. Wszystko tworzy subtelną, melodyjną całość. Dla jednych to już pop, dla innych zaskakująco ładna, post-rockowa alternatywa. 4. NEWEST ZEALAND „AS SURE AS SUNRISE” (Z ALBUMU „NEWEST ZEALAND”, WYD. AMPERSAND) Wiele osób chciałoby mieć muzyczną wiedzę Borysa Dejnarowicza, ale to co dobrze robi dziennikarzowi, dla twórcy może być przekleństwem. Projekt Newest Zealand – choć na poziomie, i to nawet światowym – bywa ostentacyjnie wyrafinowany, poskładany ze zbyt wielu puzzli, nie dość wyrazisty. Już chyba tylko autorzy wierzą, że zrobili pop. Na tle reszty utwór „As Sure As Sunrise” wyróżnia się bardzo, bo to po prostu piekielnie zręczna, bardzo wdzięczna piosenka. Wciąga od wersu „o 3 sierpniu i więcej niż milionie myśli, które się wówczas pojawiły”, leciutkiego pianina i kapitalnej trąbki flirtującej z gitarą. Rozwija się przez całe swoje trzy i pół minuty, tu dorzucając skrzypce, tam ksylofon. Na tym tle beatlesowski wokal Dejnarowicza wypada znakomicie. Mistrzowska robota. 3. STRACHY NA LACHY „OSTATKI – NIE WIDZISZ STAWKI” (Z ALBUMU „DODEKAFONIA”, WYD. SP RECORDS) O tym, że z wesołych i pogodnych artystów nie ma dużego pożytku wiemy nie od dziś. Grabaż i jego Strachy na Lachy są tezy tej potwierdzeniem, bowiem z własnej depresji i wypalenia wykuli świetny album. Dobrych piosenek, trafnych i mocnych spostrzeżeń oraz niezłych aranżacji nie brak, ale „Ostatki” mają w sobie dodatkowy magnetyzm. To taki hymn Polaka-depresanta:- wszystko jest źle, nie ma się po co ruszać „nie warto, nie liczy się”. A jednak nie idziemy w klimaty emo, nie tniemy masowo żył, bo podkład muzyczny zagrany z nerwem, na wkurwieniu nawet, pokazuje coś przeciwnego. I to bardzo fajna opozycja, dzięki której „Ostatki” są dobre na wszystko. 2. INCARNATIONS „WIELKIE JEST CZEKANIE” (Z ALBUMU „RADIO RETRO”, WYD. KAYAX) Co robi Maja Kleszcz z Wojtkiem Krzakiem? Tym razem nie eksploruje wcale terytorium etnicznego fusion. Szuka stylu, wspomina czasy kiedy brzmienie nie było tak ofensywne, stanowiło wartość, a wersy z nurtu tak zwanej muzyki rozrywkowej można było bez wstydu zacytować. Wszystko tu się zgadza zarówno tekstowo (Bogdan Loebl zawodzi rzadko), jak i muzycznie. Koniecznie trzeba odbyć podróż od ciężko stąpającego kontrabasu po skrzypcowy, weselny finisz. A wokal Kleszcz chwalić nie za śpiew biały, a za czarną duszę. Chcemy więcej. Bo wykładnikiem retro wcale nie muszą wcale być produkcje Marka Ronsona. Można zrobić to jeszcze bardziej elegancko i odwołać się do historii własnej muzyki. 1. MONIKA BRODKA „W PIĘCIU SMAKACH” (Z ALBUMU „GRANDA”, WYD. SONY) A po co nam panie te wszystkie zidiociałe konkursy talentów? Wreszcie wiemy. Oczywiście, żeby Brodka była Brodką musiało minąć trochę czasu. W otoczeniu paru herosów z alternatywnego światka i jednego zapomnianego producenta „słodka góraleczka” rozkwitła. I nie proponuje nam oscypka, tylko pikantne danie z kuchni orientalnej, w freakfolkowo-popowym sosie. „W Pięciu Smakach” ma melodię, szalony rytm, refren, dobry tekst, klimat i jest godną wizytówką najlepszej polskiej płyty 2010 roku. Szał na Brodkę zapanował wśród hipsterów i bezmyślnych konsumentów radiowych playlist. Jest wreszcie to wspólne ogniwo między przytępionym gustem gospodyni domowej a snoberią młodych studentek drogich wydziałów. Aż chciałoby się z przekory skrytykować. Ale nie ma takiej możliwości. |
W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album z „trzecionurtowymi” kompozycjami Pavla Blatnego w wykonaniu Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Pierwsza nagrana po rozstaniu z wokalistą Damo Suzukim płyta Can była dla zespołu próbą tego, na co go stać. Co z tej próby wyszło? Cóż, „Soon Over Babaluma” nie jest może arcydziełem krautrocka, ale muzycy, którzy w składzie pozostali, czyli Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay i Jaki Liebezeit, na pewno nie musieli wstydzić się jej.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Oo, nieźle. W sumie żaden z wybranych utworo-piosenek mi się nie podoba :)
Do końca dałem rade wysłuchać jedynie POE i Ostrego (miał dużo lepszy kawałek na płycie). Prawie do końca - Don Guralesko i Strachy Na Lachy.
80% wyłączałem z przerażeniem po kilkunastu sekundach.
No cóż, same jakies reggowo-rnbowe plumkania, których nie znoszę, lub też - cieniuteńkie, piskliwe śpiewy.
Z cięższego grania - to jakieś deadmetalowe skrzeki w stylu tych, z których najbardziej chce mi się śmiać :)
Niby sporo rzeczy w okolicach jazzu, no ale nic wspólnego z moimi ulubionymi: Stańko, Coltrane, czy nawet od biedy Millera, nie mającego i również mi się nie podoba.
O techno nawet się nie wypowiadam, bo pozostaje bodaj jedynym gatunkiem muzycznym w którym do dzisiaj niczego co by mi się spodobało nie odnalazłem.
A co do Brodki - refren IMo przeokropny. Jak ci jacyś discopolowcy z mołdawii.
No ale oczywiście - co kto lubi. :)