Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 30 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Muzyka

Magazyn CCXXXV

Podręcznik

Kulturowskaz MadBooks Skapiec.pl

Nowości

muzyczne

więcej »

Zapowiedzi

I po awangardzie

Esensja.pl
Esensja.pl
Bywało nużąco i porywająco, zdarzała się pełna sala i całe rzędy pustych krzeseł. Wystąpili między innymi: kumple Mike′a Pattona, hałaśliwa wiolonczelistka chińskiego pochodzenia i laptopowiec żywszy niż niejeden punkrockowy frontman. We Wrocławiu, w 38 dni po inauguracji, dobiegła końca pierwsza edycja Avant Music Festivalu – imprezy ambitnej, ciekawej i ze wszech miar udanej.

Mieszko B. Wandowicz

I po awangardzie

Bywało nużąco i porywająco, zdarzała się pełna sala i całe rzędy pustych krzeseł. Wystąpili między innymi: kumple Mike′a Pattona, hałaśliwa wiolonczelistka chińskiego pochodzenia i laptopowiec żywszy niż niejeden punkrockowy frontman. We Wrocławiu, w 38 dni po inauguracji, dobiegła końca pierwsza edycja Avant Music Festivalu – imprezy ambitnej, ciekawej i ze wszech miar udanej.
Avant Music Festival, Wrocław, 19 września – 27 października 2008
Robert Chmielewski, szef wrocławskiego klubu Firlej i Kostas Georgakopulos, wokalista, trębacz, dyrektor wydawnictwa Tone Industria, postanowili sprowadzić do dolnośląskiej stolicy śmietankę światowej awangardy. Zamiar zrealizowali: między 19 września a 27 października, głównie w weekendy, w mieście pojawiali się eksperymentaliści reprezentujący cztery kontynenty, trzy rasy i dwanaście nacji. Poniżej kilka słów o większości z koncertów, jakie odbyły się głównie w Firleju, a sporadycznie w klubokawiarni Mleczarnia.
19 września
Audrey Chen<br>Fot. Kamil Downarowicz
Audrey Chen
Fot. Kamil Downarowicz
Niewdzięczną rolę otwierającego powierzono Dawidowi Szczęsnemu, który z pochodzących ze starych winyli sampli buduje ambientowe kompozycje. Twórca ten nie zachwycił, nie on jednak był gwiazdą wieczoru. O ile więc pierwsze minuty festiwalu nie przyniosły nic szczególnego, o tyle zaraz potem nastąpiło mocne uderzenie – koncert The Thing i Kena Vandermarka. Ku zaskoczeniu zgromadzonych zespół rozłożył swe manatki tuż przed pustą sceną – zaproszono na nią widzów, którzy „nie mają nic przeciwko oglądaniu pleców artystów”. Chętnych nie brakowało. Chwilę później rozległa się rozimprowizowana rozmowa pędzącej sekcji rytmicznej (bodaj najszybszy kontrabasista, jakiego widziałem) i dwóch pojedynkujących się saksofonistów, z których zwycięzcą okazał się Mats Gustafsson. I chociaż Vandermark wniósł sporo, bez Amerykanina wrażenie byłoby tylko nieznacznie mniej piorunujące.
26 września
Po tygodniu nadszedł czas na Pierre′a Bastiena – osobę, do której, jak do nikogo innego, pasuje miano architekta dźwięku. Kompozytor generował kojące tony za pomocą własnoręcznie zaprojektowanej i skonstruowanej maszyny, a w zasadzie multum drobnych urządzeń przymocowanych do niewielkiego stolika. Jednym z nich była kamera – dzięki niej i rzutnikowi można było podziwiać ruch poszczególnych części instrumentu. Sam Bastien, okazjonalnie sięgający także po kornet, zajmował metr kwadratowy podłogi obok wiszącego w centralnym miejscu ekranu i na pierwszy rzut oka zdawał się być tylko dodatkiem do wyświetlanych obrazów. Szkoda, że występ Francuza trwał stanowczo zbyt krótko i pozostawił lekki niedosyt.
Po niedługiej przerwie swój show rozpoczęli: luminarz wokalnej improwizacji, Phil Minton i jego kwartet. Warczący Brytyjczyk, chociaż imponował kreatywnością oraz wielością wydawanych skowytów, na dłuższą metę nużył – tym bardziej, że odbiór skutecznie zakłócała grupa wciąż śmiejących się i, co gorsza, przedrzeźniających artystę idiotów.
27 września
Trzeciego festiwalowego wieczoru po raz wtóry ulokowano muzyków inaczej, niż każe tradycja. Kiedy Robert Chmielewski zaprosił na salę tłoczącą się dotychczas w klubowej kawiarence widownię, jej oczom ukazał się widok nietypowy: cztery zestawy perkusyjne nie na scenie, a w samym centrum pomieszczenia; okrążone krzesłami, tworzące kwadrat, którego wierzchołkami były przeznaczone dla artystów stołki. Beat Bag Bohemia – w festiwalowych materiałach promocyjnych przedstawiona, od nazwiska lidera, jako Lucas Niggli Drum Quartet – podbiła serca publiczności. Korzystając z kilkunastu rodzajów pałeczek, a nawet smyczków, które ocierane o talerze wydawały zaskakująco wdzięczne dźwięki, szwajcarsko-afrykańska formacja zaprezentowała muzykę różnorodną i bogatą; przy czym –poza jednym utworem, zaśpiewanym przez mozambijską ćwiartkę zespołu – całkowicie instrumentalną. Nie obyło się bez żartów („Wiele osób pyta nas o płytę. Tak, mamy ją ze sobą, ale mamy także t-shirty, z których jesteśmy znacznie bardziej dumni.”) i wzruszeń, gdy po koncercie – ostatnim na trasie – czwórka bębniarzy symbolicznie pożegnała się na najbliższe miesiące.
Pierre Basten<br>Fot. Kamil Downarowicz
Pierre Basten
Fot. Kamil Downarowicz
Po przemeblowaniu pojawił się, tym razem w przeznaczonym do tego miejscu, kolejny międzynarodowy projekt: usilnie promowane przez organizatorów trio KUH (Kochan-Uchinashi-Hautzinger). Niestety polsko-austriacko-japońska grupa zdawała się muzyczną ilustracją wieży Babel – nad artystami, cenionymi każdy z osobna, unosiła się aura wzajemnego niezrozumienia. W dodatku trąbka i zwłaszcza najciekawsza w zestawie psychodeliczna gitara Uchinashiego, ledwo przedostawały się przez arytmiczne struktury wybijane pałeczkami polskiego perkusisty.
Tym lepiej, że występ ZU w ostatniej chwili przeniesiono na później. Współpracownicy Mike′a Pattona, o których w nadzwyczaj ciepłych słowach wyrażał się John Zorn, zagrali niespodziewanie ciężko i bardzo orzeźwiająco. Wielu, widząc przygotowania, mogło dać się zwieść instrumentarium – sekcja rytmiczna i saksofon nie sugerują mocarnej ściany dźwięków. Pytanie brzmiało: czemu perkusista jazzowego składu ma na sobie koszulkę Melvins? Odpowiedź dała muzyka. Było głośno, punkowo, a przesterowany bas wbijał w ziemię. Ta część publiczności, która nie uciekła z sali przed zakończeniem koncertu, podsumowała go długimi i zasłużonymi owacjami na stojąco. A, jak miało okazać się następnej nocy, Włosi nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.
28 września
Mikrokolektyw to Artur Majewski i Jakub Suchar – połowa bardziej znanego Robotobiboka. Nieoczekiwanie długi występ wrocławian wiekopomny nie był, ale kombinacja trąbki i perkusji przyjemnie zagospodarowała czas. Trzecim, niejako nadprogramowym graczem, zostały syntezator i sample, dzięki którym panowie osiągnęli urozmaicone jak na duet brzmienie. Było to natomiast zaledwie preludium przed właściwymi wydarzeniami wieczoru. Przyszła pora na Black Engine, czyli muzyków ZU łączących siły z Eraldem Bernocchim, który wniósł ze sobą gitarę i elektronikę. Efekt okazał się bardziej hipnotyczny i wyrafinowany, lecz zespół grał odrobinę wolniej i mniej widowiskowo niż trio bez pomocy starszego kolegi. Chociaż więc działy się rzeczy przynajmniej równie ciekawe, co dnia poprzedniego, reakcje zgromadzonych były oszczędniejsze.
Następującą wówczas przerwę wypełniła głównie droga do Mleczarni, gdzie Bernocchi miał przedstawić materiał solowy. Przygotowane stanowisko wskazywało, że twórca z Italii korzystać będzie wyłącznie z komputera; tak też się stało. Wbrew obawom, towarzyszącym zwykle występom tak zwanych artystów laptopowych, rzymianin nie pozostawił wątpliwości, że mamy do czynienia z koncertem. Widać było, że ten znany ze współpracy z Mickiem Harrisem i Billem Laswellem pracoholik fenomenalnie czuje emitowane przez siebie bity. Ruchliwy, nawet gdy spoglądał na monitor posłusznie wykonującego polecenia notebooka, palący papierosa za papierosem, jakże różnił się od statycznego Szczęsnego. Inne były także proponowane tony: mroczne, transowe, ale niepozwalające usiedzieć na krześle. Jedyny mankament stanowiły tandetne i kiczowate wizualizacje wyświetlane za plecami Włocha.
18 października
Phil Milton<br>Fot. Kamil Downarowicz
Phil Milton
Fot. Kamil Downarowicz
Kolejnej grupie festiwalu, Gastruli, mimo krótkiej w sumie prezentacji, brakowało treściwości. Od brzęczących, elektronicznych kompozycji znacznie lepiej wypadały te z użyciem saksofonu. Wygląda na to, że ekipa nie znalazła jeszcze złotych proporcji, w sumie jednak pozostawiła pozytywne wrażenie.
MoHa! postawili na energię i minimalizm. Na podwyższeniu tkwiły keyboard i perkusja, przy bębnach schowany był laptop; przed instrumentami umieszczono reflektor, za – ustawione prostopadle do podłogi neonówki. Taką scenerię zastali powracający na salę po czterdziestominutowej przerwie widzowie. Dopiero jednak, gdy lampy uruchomiono, by nie tyle oświetlały duet, co atakowały oczy zgromadzonych, można było w pełni docenić tę skromną oprawę. Nieprzyjazne, bezbarwne światła wraz z ostrą i raczej nieskomplikowaną muzyką Norwegów kreowały iście zdehumanizowaną atmosferę. Znany z Jaga Jazzist Anders Hana błyskawicznie przekładał ręce z gitary na zadziwiająco zgrzytliwe klawisze, Morten J. Olsen nie unikał blastów. Skandynawowie dali jeden z najbardziej nieradiowych koncertów imprezy, lecz prawdziwie radykalnie miało być dopiero za tydzień.
26 października
Zaczęła od krzyku w akompaniamencie elektronicznego szumu. Złapała instrument i okazało się, że nie zawsze trafia w struny. Udowodniła jednak, że nie potrafi tylko wtedy, gdy potrafić nie chce, a przy jej wokalizach głosowe eksperymenty Meredith Monk czy Diamandy Galás to materiał na listy przebojów. Momentami Audrey Chen męczyła, lecz kiedy zarzucała mintonowskie szczekanie i wykonywała obłędne pieśni w towarzystwie tylko własnej wiolonczeli, było cudownie.
Kakofoniczne próby Amerykanki o chińskich korzeniach miały być jednak niczym przy najbardziej ekstremalnym wydarzeniu festiwalu – spotkaniu tytanów noise′u: Pain Jerka i Zbigniewa Karkowskiego. Obaj hałasowali łącznie przez około pół godziny, najpierw indywidualnie, potem kolektywnie, paląc w tym czasie dwie kolumny i doprowadzając świadków do bólu głowy. Różniło ich głównie zachowanie na scenie: Polak stał przy swoim sprzęcie z ręką w kieszeni, Azjata ruszał się w plątaninie kabli i wczuwał w patologiczne odgłosy. Odgłosy, trzeba bowiem nie lada przekory, aby w twórczości obu panów dosłuchać się muzyki.
27 października
Matthew Shippowi zdarzało się nurkować pod klapę fortepianu i pociągać bezpośrednio za struny, ale zazwyczaj ograniczał się do klawiszy. W porównaniu z plejadą scenicznych dziwadeł samotny artysta wypadał skromnie; do nielicznych odchyłów od wizerunkowej normy zakwalifikować można permanentne poprawianie okularów i powtarzające się przy niektórych partiach charakterystyczne ułożenie ciała. Pianista z USA pokazał za to feeling, umiejętność budowania nastroju i pomysłowość w improwizacji.
Siedemdziesięciotrzyletni Henry Grimes, z uwagą obserwujący popisy Shippa, wyglądał jakby za chwilę miał się rozlecieć. Mimo to podczas własnego koncertu trzymał prosto nie tylko siebie, ale także kontrabas. Sędziwy jazzman przybył do Wrocławia pod wodzą Marca Ribota, którego trio pretendowało do miana największej gwiazdy imprezy. Amerykanie wykonali przearanżowane utwory Alberta Aylera. Dla Grimesa, współpracującego niegdyś z legendarnym saksofonistą, była to podróż w przeszłość; dla audytorium – droga w przestworza. Wirtuozerskie łamańce liderującego trójce gitarzysty i jego pomocników balansowały między tradycją i freejazzowym wariactwem. Kunszt nagrodzono oklaskami, a oklaski – bisem.
Na koniec, zgodnie z zapowiedzią, na arenę wkroczył sam szef – pan Georgakopulos i jego Kostas New Progrram. Mogły drażnić udziwnione partie wokalne, lecz trzy kwadranse mocno psychodelicznego miszmaszu jazzu i mocnego rocka trzymały godny pomysłodowacy przedsięwzięcia poziom. Słowem, choć o niektórych koncertach najlepiej prędko zapomnieć, Avant Music Festival okazał się świętem wyjątkowym. Oby – powtórzonym za rok.
koniec
29 października 2008

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf…
Sebastian Chosiński

29 IV 2024

Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.

więcej »

Non omnis moriar: Brom w wersji fusion
Sebastian Chosiński

27 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
Sebastian Chosiński

22 IV 2024

Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.