Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 11 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Jarosław Loretz
‹Miodek›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorJarosław Loretz
TytułMiodek
OpisJarek Loretz jest aktywnym fanem i autorem opowiadań. Najlepiej czuje się z pewnością w swej odmianie humorystycznej fantasy, której opowiadanie "Miodek" jest doskonałym przykładem.
Gatunekfantasy, humor / satyra

Miodek

Zamarł. Otaczało go stado szkieletów. Żółtawe, pokryte zbutwiałymi strzępami kości połyskiwały blado w przebijających się przez korony drzew słonecznych promieniach. Wszystkie oczodoły bacznie wpatrywały się w jego twarz. Kościste dłonie zaciskały się na długich, zardzewiałych gwoździach, trzymały potrzaskane elementy kamieniarki nagrobkowej, dzierżyły połamane wieka trumien… Zdarzały się też resztki krzyży. Na ich widok przez głowę mężczyzny przemknęło absurdalne pytanie: „Ciekawe, z czyich grobów je wzięli?”.

Jarosław Loretz

Miodek

Zamarł. Otaczało go stado szkieletów. Żółtawe, pokryte zbutwiałymi strzępami kości połyskiwały blado w przebijających się przez korony drzew słonecznych promieniach. Wszystkie oczodoły bacznie wpatrywały się w jego twarz. Kościste dłonie zaciskały się na długich, zardzewiałych gwoździach, trzymały potrzaskane elementy kamieniarki nagrobkowej, dzierżyły połamane wieka trumien… Zdarzały się też resztki krzyży. Na ich widok przez głowę mężczyzny przemknęło absurdalne pytanie: „Ciekawe, z czyich grobów je wzięli?”.

Jarosław Loretz
‹Miodek›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorJarosław Loretz
TytułMiodek
OpisJarek Loretz jest aktywnym fanem i autorem opowiadań. Najlepiej czuje się z pewnością w swej odmianie humorystycznej fantasy, której opowiadanie "Miodek" jest doskonałym przykładem.
Gatunekfantasy, humor / satyra
– Taś, taś, taś… No chodźcie, maleńkie. Wiem, że tu jesteście…
Szedł pochylony, na lekko ugiętych nogach, wysuwając przed siebie trzymane w dłoniach wyrwane z korzeniami drzewko. Rozglądał się ciekawie na boki, szukając jakiegokolwiek ruchu. Wydawało się jednak, że okolica jest zupełnie wyludniona. Jakby wymarła. Zresztą… Każdy cmentarz sprawia takie wrażenie…
Mężczyzna niecierpliwił się coraz bardziej. Nie po to tu lazł, żeby oglądać rozgrzebane nagrobki i popróchniałe, poznaczone koślawymi napisami krzyże. Takie atrakcje to on miał i w swoich rodzinnych stronach.
– Cip, cip, cip, gołąbeczki. Chodźcie do tatuńcia…
Jego wzrok przebijał zalegający mijane jamy i zagłębienia mrok, omiatał kolebane podmuchami wiatru korony drzew, prześlizgiwał się po nieruchomych krzakach. Zupełnie bez efektu. A przecież, cholera, całe to plugastwo musiało się gdzieś tutaj ukrywać. Jak do tej pory jednak żadnego nie zauważył, a przecież nie sposób było ich przeoczyć po drodze. Z tym kolorem…
Graniczny mur cmentarza był już o kilkanaście kroków przed nim. Mężczyzna był coraz bardziej rozgoryczony. Całe popołudnie zmarnowane… Zatrzymał się przy jednym z grobów i w bezsilnej złości łupnął grubszym końcem drzewka w uchyloną płytę nagrobkową. Zupełnie niespodziewanie spod płyty dobiegł ledwo słyszalny chrobot. Drobne, niemal niesłyszalne skrobnięcie. Tak cichuteńkie, że więcej hałasu zdawał się czynić lawirujący między konarami drzew wiatr.
Usta odzianego w potłuszczony kubrak mężczyzny rozciągnęły się w drapieżnym uśmiechu. Szybko podkasał rękawy i z kocią niemal zwinnością wstąpił na omszałą płytę. Sprężył się w sobie, skulił, nabrał w płuca powietrza… I nagle z wrzaskiem podskoczył, całym ciężarem opadając na kamień. Rozległ się głuchy trzask. Rozpękła wpół płyta jęknęła i zapadła się wraz z nim w głąb grobu. Niemal natychmiast w powietrzu zaświstał uderzający dziko – raz za razem – badyl. Wznosił się, i opadał, wznosił, i opadał, godząc w coś wijącego się z piskiem na dnie jamy. Wzbijany z masakrowanej ziemi kurz gęstniał z każdym uderzeniem i spowijał wszystko wokół szarawym całunem. Z czasem okrzyki, piski, i rytmiczny łomot opadającego z siłą kafara drzewka przycichły. Zastąpiło je suche pokasływanie i sporadyczne przekleństwa. W końcu, z wirującego wciąż kłębu kurzu, wyłonił się oblepiony brunatnym pyłem mężczyzna. Niepewnie namacał krawędź jamy, i chwiejnie wygramolił się na wierzch. W palcach jego lewej dłoni huśtał się powoli szary, wyklepany na płasko szczur. Rozwarty szeroko pyszczek ironicznie szczerzył żółte zęby. Mężczyzna przybliżył zewłok do oczu i obejrzał go uważnie, po czym odrzucił z obrzydzeniem. Wytarł dłoń o spodnie i niezgrabnie otrzepał się, wzbijając sporą chmurę pyłu. Następnie przygładził włosy i przetarł dłonią oczy.
Zamarł. Otaczało go stado szkieletów. Żółtawe, pokryte zbutwiałymi strzępami kości połyskiwały blado w przebijających się przez korony drzew słonecznych promieniach. Wszystkie oczodoły bacznie wpatrywały się w jego twarz. Kościste dłonie zaciskały się na długich, zardzewiałych gwoździach, trzymały potrzaskane elementy kamieniarki nagrobkowej, dzierżyły połamane wieka trumien… Zdarzały się też resztki krzyży. Na ich widok przez głowę mężczyzny przemknęło absurdalne pytanie: „Ciekawe, z czyich grobów je wzięli?”.
Obie strony obserwowały się nawzajem, szacowały siły i poprawiały uchwyty na broni. Mężczyzna poczynił prędkie kalkulacje. Tak na oko wychodziło ich ze trzy setki. Wzruszył ramionami. Liczba, jak każda inna. Splunął w dłonie i ujął mocniej drzewko. Gdy z wojowniczym okrzykiem rzucał się na pierwsze szeregi kościotrupów, przyświecające dotąd słońce schowało się za dużą, gęstą chmurę.
Ogromny impet, z jakim wdarł się w szkielety, zdziałał swoje. Setki żeber zachrupały niczym chrust i zapadły się w głąb pustych klatek piersiowych, a dziesiątki czaszek pospadały ze spróchniałych karków. Każdy krok znaczony był gruchotanymi stopami i wykopanymi spod korpusów łamliwymi piszczelami. Na ziemię, gęsto niczym groch, padały rzepki kolanowe i segmenty palców. We wszystkie strony nekropolii rozlatywały się strącane z karków szerokimi zamachami drzewka błyszczące czaszki, śmigając na podobieństwo kul armatnich. Nie zwracał uwagi na orzące twarz palce; na kłapiące szczęki i krzeszące iskry stare, ostre zębiska; na mało skuteczne w takim ścisku ciosy kamieniami czy pałkami. Zapiekły w swoim szaleństwie raz to gruchotał kręgosłupy pniakiem drzewka, raz to liśćmi precz od siebie odrzucał dziesiątki wyciągających się do niego rąk. Kopał na oślep i zbijał z piszczeli kolejnych przeciwników, deptał po ruszających się jeszcze, zbitych z nóg szkieletach. Gdy wreszcie wystrzępione w trakcie walki drzewko trzasnęło na jakimś twardszym czerepie, jął gołymi rękami druzgotać klatki piersiowe, wyrywać szarpiące go ręce, zbijać głowy własnym czołem. Zlany krwią, młócący na oślep rękami, zachwiał się w pewnym momencie i upadł. Zdołał zakryć ramionami głowę i zastygł w oczekiwaniu na pierwszy cios.
Ten jednak nie nastąpił. Ostrożnie uchylił jedną rękę i potoczył zamglonym przez krew wzrokiem wokół siebie. Widok był zaiste upiorny. Całą szerokość cmentarnej alejki zaścielał gruby na dwa łokcie całun potrzaskanych kości. Cała ta masa ruszała się i bezustannie wiła, przywodząc na myśl kolonię żółtych robali. Gdzieniegdzie z tej kościstej pulpy wyłaniały się ręce. Niektóre z nich bezsensownie obmacywały teren wokół siebie, inne zaś, bardziej widać świadome swego bytu i żałosnej egzystencji, wyciągały się do nieba w niemym wołaniu o zmiłowanie. Gdzieś na pobrzeżach wlokły się na kikutach rąk nieliczne ocalałe z pogromu połówki kościotrupów, usiłując umknąć do bezpiecznych schronień, w oddali zaś znikały ostatnie całe, „żywe” (jeśli tak można powiedzieć o dawno zmarłej istocie) szkielety.
Mężczyzna jednak nie miał zamiaru dać im umknąć. Pierw, z zadziwiającą systematycznością, rozdeptał wszystkie większe, ruszające się fragmenty; potem pozbawił głów te czołgające się i, skacząc po nich, rozgniótł je zupełnie w proch. Niestety, masakra niedobitków zajęła mu tyle czasu, że uciekające, nietknięte szkielety zdążyły się gdzieś zakamuflować, i za żadne skarby nie mógł ich odszukać. Wreszcie dał za wygraną. Mruknął tylko cicho:
– Tych mi starczy. Nawet nadto będzie…
I począł krążyć wśród milionów kości, grzebiąc w nich stopą i odgarniając na boki co większe kawałki. Jedynie tego ciemnego kształtu, który, trafiony jedną z rozlatujących się po okolicy czaszek runął z jękiem w bluszcz, nie mógł znaleźć. Głowę by dał, że to było pod tym rozłożystym wiązem, ale tam tylko bujna trawa była. Przygnieciona nieco, to prawda, ale tylko trawa…
Nadciągał zmierzch, gdy dotarł wreszcie do opuszczonej karczmy i zrzucił na klepisko olbrzymi, trzymany na plecach wór. Grzechocząca radośnie przy każdym kroku zawartość zaklekotała głośniej i zamarła w bezruchu. Mężczyzna zdarł z siebie postrzępiony, sztywny od krwi kubrak i cisnął go na podłogę, po czym wyszedł na dwór. Po paru minutach prychań i plusków wrócił do izby, nagi od pasa wzwyż, i począł wycierać się żółtawą szmatą. Na wilgotnej skórze nabierały barw sińce i pęczniały szramy. Nie zdawały się one jednak groźnymi dla tego wielkiego, pokrytego węzłami mięśni cielska. Mężczyzna obejrzał uważnie skaleczenia, poskubał parę strupów, pomacał kilka większych sińców, wreszcie wzruszył ramionami i wrzucił na grzbiet zgrzebną koszulę. Dotknął jeszcze puchnącej twarzy, i mruknął:
– Mimo wszystko warto było…
Wytarł dłonie w spodnie. Wepchnął sobie do ust kawał leżącej na stole kiełbasy i chwycił wór. Obejrzał go ze wszystkich stron, ostukał wystające, obłe kształty, a nie znalazłszy w nim żadnego ruchu, począł ciągnąć na zaplecze. Pierwsze problemy pojawiły się przy kontuarze, jednak dopiero w drzwiach wór utknął na dobre. Po kilku bezowocnych próbach przepchnięcia go na siłę stwierdził, iż w zasadzie nic strasznego chyba się nie stanie, jeśli wór zostanie w większej części na zewnątrz, w głównej izbie. Puścił go więc w spokoju i rozwiązał. Z powstałego otworu wysypały się kaskadą na podłogę czaszki. Dziesiątki czaszek.
Wziął pierwszą z brzegu i obejrzał dokładnie. Pochuchał, przetarł szmatką, wyskrobał nożem zaschnięte we wnętrzu śmiecie, obłamał przekrzywioną żuchwę, wybił dwa pozostałe zęby i westchnął. Miał pewne opory, ale cóż poradzić…
Odwrócił się i podszedł do stojącej w głębi pomieszczenia olbrzymiej beczki. Na twarzy rozlał mu się błogi uśmiech. Popukał pięścią w drewno i przyłożył z lubością ucho do wypukłej ścianki. Popukał jeszcze raz, starając się złowić pogłos.
– Trzy czwarte jak nic… – szepnął, gładząc z miłością dębowe deski. Nie patrząc na ręce podstawił pod kranik czaszkę, i przekręcił kurek. Do wnętrza czerepu pociurkał strumyk słodkiej, aromatycznej cieczy. Mężczyzna westchnął błogo i zakręcił kranik. Oderwał się od beczki i rozanielony popatrzył na kolebiący się w czaszce płyn. Pokręcił głową. Owszem, potrzeba matką wynalazków, ale żeby iść na szkielety po to tylko, by mieć w czym pić ten znamienity trunek… Cholera! Nie! Zrobiłby wszystko, poszedłby tam jeszcze raz, byle tylko móc lać w gardło ten wspaniały miód. Najlepszy, jaki w życiu pił. Nigdy jeszcze, i nigdzie takiego nie kosztował. A tu było go kilkaset chyba litrów. W dodatku darmo.
Tyle że początkowo nie miał go w czym pić. Przyszedł tu dwa tygodnie temu, gdy, wyrzucony z posady sztygara, snuł się po świecie szukając szczęścia. I znalazł je tutaj – w tej dębowej beczce. Jednak niekompletne. Do pełni tego szczęścia zbrakło mu naczynia. Jakiegokolwiek. Przeszukał skrupulatnie każdą chatę w tej wyludnionej wsi, otworzył każdą skrzynię, zajrzał do każdej komórki, i nic. Ni kubka, ni talerza, ni wiadra. Nawet koryta nie uświadczył. Wszystko potłuczone, połamane. Nic. A od ciągłego leżenia pod kranikiem nabył tylko haniebnych odleżyn na tyłku. Chłeptać zaś miodu z ręki nie miał zamiaru. Ani to przystojne, ani skuteczne…
Teraz zaś miał tyle „pucharów”, że po każdym spełnionym toaście mógł je tłuc. Miał ich przecież w worku jeszcze tyle… I pewnie na cmentarzu parę przeoczonych się znajdzie. Tylko trzeba będzie już dokładniej szukać.
Pokręcił głową:
– Nie rozumiem, czemu ci ludzie opuścili wioskę? I czemu zostawili tyle wspaniałego miodu?
Wychylił do dna czerep i trzasnął nim o ścianę.
A wokół wciąż wyły potępione dusze mieszkańców wioski i gwizdał wiatr, szarpiąc nie domkniętymi okiennicami, przytrzaskując rozwiane, zakrwawione firanki…
Na cmentarzu zaś, opierając plecy o wyjątkowo okazały nagrobek i masując dużego, nabitego jedną z fruwających niedawno w okolicy czaszek guza, złorzeczył światu mag. Nie mógł zrozumieć, co przygnało tu tego machającego wyrwanym z ziemi drzewkiem głupca. Jaką nagrodę musiał mieć przyobiecaną, żeby tak sam jeden, na cmentarz…
Złapał się za serce i zrobił parę głębszych wdechów, krzywiąc usta. Tyle wysiłków i czasu poświęcił na budowę armii szkieletów, tak obiecująco rozpoczął podbój świata, przepędzając mieszkańców z trzech wiosek, a ten rozwalił wszystko w dziesięć minut. Wspaniałe marzenia o krucjacie przeciw Dobru jak dym się rozwiały…
I jeszcze to przeklęte serce…
– Żeż cholera…
Wstał z jękiem. Potrzebował zalać się w trupa. Jak pamiętał, w jednej ze zdobytych wsi leżakował spory zapas niezłego miodu. Czas go chyba poszukać…
koniec
1 stycznia 1999
sierpień 1997

Komentarze

19 I 2011   20:25:54

Bardzo przyjemnie napisane i zaskakujące. Czyta się z uśmiechem na ustach. ^^

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Władca Pierścieni – Zagubiony Fragment
— Jarosław Loretz

Taka była balanga…
— Jarosław Loretz

31 nieszczęścia
— Jarosław Loretz

Na gwiezdnym szlaku
— Jarosław Loretz

Kara
— Jarosław Loretz

Wizyta
— Jarosław Loretz

Wzgórza
— Jarosław Loretz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.