Bigg pociągnął delikatnie za spust i mały pokrak rozprysł się na wszystkie strony – za jego plecami pocisk wywalił dziurę w skale. Huk karabinu utonął we wrzasku unoszącego się nad siedzibą potworów Wielebnego, niewielka chmura pyłu przed lufą rozstąpiła się jak biblijne morze.
Znak
Bigg pociągnął delikatnie za spust i mały pokrak rozprysł się na wszystkie strony – za jego plecami pocisk wywalił dziurę w skale. Huk karabinu utonął we wrzasku unoszącego się nad siedzibą potworów Wielebnego, niewielka chmura pyłu przed lufą rozstąpiła się jak biblijne morze.
Maciej Żytowiecki
‹Znak›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Maciej Żytowiecki |
Tytuł | Znak |
Opis | Autor pisze o sobie: Kolekcjoner opowieści, wytrwały słuchacz i obserwator. Kocha literaturę, marzenia i życie – chociaż to trudna miłość. Lubi dobrą muzykę, dobre i niedobre filmy, przygody i ciekawe podróże oraz kilka innych rzeczy, które wolał przemilczeć. Publikował do tej pory w SFFiH, Esensji, Fahrenheicie oraz w zbiorach opowiadań „Nawiedziny” i „Białe szepty”. Jego debiutancka powieść „Mój prywatny demon” ukazała się latem 2011 roku nakładem wydawnictwa Ifryt. Blog autorski: maciejzytowiecki.wordpress.com. |
Gatunek | post-apo, SF |
Płynnym ruchem uniósł rąbek kapelusza. Wytarł wierzch dłoni z kurzu, zanim ponownie złapał za rękojeść karabinu. Ostrożnie przesunął dwójnóg, żłobiąc koryta w piasku o konsystencji mąki, aż wreszcie umieścił podpórkę na płaskim głazie. Poprawił pozycję. Nogi rozłożył szeroko, łokcie wbił w ziemię. Przyłożył oko do lunety.
Chwilę zajęło mu ponowne odnalezienie celu.
Grubas ukrył się w wyrwie dzielącej płaski i monotonny krajobraz pustyni na pół, jak pierwsza zmarszczka tnie gładkość czoła.
Wokół zawodził wiatr. Unosił zawijasami chmury ziarenek. Wprawiał w ruch zeschłe plątaniny gałęzi, które przyfrunęły tutaj z daleka, sunąc nad płaską powierzchnią. Gdzieś w oddali, na horyzoncie majaczyły szczyty skalistych gór i Charlton Bigg podziękował w duchu losowi, że stwór do nich nie dotarł. Wyśledzenie go pośród licznych jaskiń oraz zapadlin graniczyłoby z cudem, zamieniając egzekucję w polowanie.
– Wkrótce poczujesz tchnienie bożego bicza – syknął, robiąc zbliżenie.
Grubas odpoczywał wciśnięty pomiędzy dwa wielkie, krągłe głazy, w miejscu gdzie cień rzucany przez górną krawędź piaskowca był najgęstszy. Leżał w pozycji embrionalnej, otulony swoimi czterema ramionami. Łeb spoczywał na tłustych piersiach, ledwie trzymając się na przetrąconej szyi. Brunatna ślina wypływała z mięsistych ust potwora, mieszając się z żółtym pyłem, który pokrywał jego skórę. Pokrak przypominał paskudną narośl szpecącą krajobraz i tak się składało, że myśliwy posiadał odpowiednie narzędzie, aby dokonać koniecznej operacji.
Zgrał przyrządy celownicze i powoli naprowadził zielony krzyżyk na lewą pierś stwora. Zawahał się jednak, nie nacisnął. Nigdy nie można być pewnym przy tych szkaradach – bywało, że po otwarciu któregoś nie mógł się połapać, co jest sercem, a co wątrobą. Sprawdził magazynek, wyuczone ruchy pozwoliły odzyskać spokój. Miał jeszcze trzy naboje. Przy sile ognia karabin marki Barrett to o wiele więcej niż potrzeba, nawet przy tak wielkim okazie. Myśliwy najpierw strzeli w głowę, która rozpadnie się jak arbuz. Płynnie przeładuje i poprawi, jeśli trzeba będzie urwać coś więcej niż łeb. W każdym razie, wkrótce świat będzie lepszym miejscem.
Wracał. Na drągu niósł oprawioną zdobycz. Dzioby gdebaka klekotały przy każdym kroku, gdy głowy zwierza zderzały się. Do pasa przytroczył skorupę, przypominającą trochę żółwią. Ocenił, że po wypaleniu nada się na miskę.
Spośród rzadko obrośniętych pomarańczową trawą wzgórz powoli wyłaniał się szczyt bunkra. Uwieńczony pochyłymi sztabami metalu, wyglądał z oddali jak ułożona bokiem beczka. Z przodu, na patykach zawieszone pranie. Białe koszule jak na starych nagraniach telewizyjnych. Delikatny wiaterek nadymał niektóre jak żagle, a pozostałe unosił w górę.
– Ojciec!
– Ojciec wraca! – Usłyszał chór głosów jeszcze nim dojrzał dziewczęta.
Trzy wybiegły na przywitanie, wszystkie ubrane tylko w nocne koszule. Poczuł delikatne dłonie na swoim starym, żylastym ciele, deszcz pocałunków zrosił tę suchą, pomarszczoną twarz i na popękanych ustach zakwitł uśmiech. Charlton Bigg starł pot gromadzący się pod kapeluszem i przycisnął mocno dwie ze swoich cór.
Wszedł do bunkra wśród chichotów i babskiej paplaniny, jakby świat nie skończył się lata temu wybuchem Bożego Gniewu. Spostrzegł, że czarne dźwigary trzymające ciężki sufit obwieszone zostały malunkami szczęśliwych ludzi, a gołe niegdyś ściany ozdobiono napisami chwalącymi życie i miłość. Pomyślał, że zbyt długo go nie było.
Korytarz kończył się drzwiami wymalowanymi czerwoną farbą, a ozdobionymi znakiem ryb ze szczerego złota, uratowanym z rodzinnego domu Charltona. Z pierwszej Komuny, którą zdeptała zła wola małych, głupich ludzi. Biurokratycznych pluskiew spasionych krwią tego narodu, a wciąż pragnących ssać. Nic dziwnego, że Boży Gniew spadł na nich z nieba, wypalając tę przeklętą cywilizację.
– Ojcze, przybyłeś w samą porę. – Allie, najstarsza córka, wybiegła z pokoju. Jej rozpalone oczy podkreślały doniosłość chwili. – Będziesz miał potomka. Ewa rodzi.
– Chwała ci, ojcze. – W głosach dziewcząt pobrzmiewał zachwyt.
– Panie, spraw mi syna, ażeby przejął po mnie to królestwo. Pobłogosław moją najmłodszą córkę Ewę, by wniosła dar życia do tego domu – zmówił pospiesznie modlitwę.
– Nie wchodź tam. – Allie złapała go za ramię. Łypnął groźnie, zacisnął dłoń gotów ukarać tę zuchwałość, jednak w ostatniej chwili powstrzymał cios. Jak mawiał stryj, pewne rzeczy nie są przeznaczone do oglądania przez mężczyzn.
Podał dziewczętom zdobycz, a te powlokły ją w korytarz, gdzie znajdowała się kuchnia ze spiżarnią. Tylko Allie pozostała. Przyglądała się ojcu z troską, aż wreszcie ułożyła palce na jego piersi. Kanciaste, stojące na sztorc barki opadły potulnie w geście poddania. Pomogła mu zdjąć z obolałych pleców koszulę, podał córce kapelusz. Na siwym torsie lśniły kropelki potu. Bigg pogłaskał jej jasne włosy, wpierw czule, jakby w zamyśleniu… Zamarł, kiedy w sąsiednim pokoju zapadła cisza.
– Poczekaj, ojcze.
Odtrącił wątłą dłoń, chwycił gulę klamki i gwałtownie szarpnął.
Najmłodsza córa i jego stara żona, pani Bigg, zastygły jak na fotografii. Dwa rzędy ustawionych wokół stołu świec kładły cienie na ich twarze, wyostrzając rysy, dodając lat i powagi. Spod strzępów białego materiału, którymi okutały małą istotkę, pobrzmiewał cichutki szloch.
– Dzięki. Niech będą dzięki – wyszeptał, wyciągając ręce w kierunku pani Bigg.
– Zostaw. – Odwróciła się do niego plecami, zasłaniając nowonarodzone dziecię.
Zacisnął palce na szyi kobiety, dość mocno, by straciła dech, ale nie na tyle, żeby upuściła zawiniątko. Odwrócił ją, by móc spojrzeć w oczy. Daremnie. Uciekała wzrokiem, pochylona nisko, jakby wyczekiwała kary.
– Dość tych gier, oddawaj mojego syna – warknął odbierając dziecko.
– Ojcze… – załkała córka.
– Nie. To niemożliwe – mamrotał stary myśliwy, siadając na podłodze.
Wciąż trzymał niemowlę w wyciągniętych rękach, gdzieś jednak zniknęła duma, którą promieniał. Ciężar doświadczeń, dziesiątek lat wiecznej walki o przeżycie spadł mu na ramiona, przygniatając do ziemi. Nawet teraz, przy samym końcu życia, kiedy każdy zakręt drogi może być ostatnim, pieprzony los doświadczył mężczyznę kolejnym brzemieniem.
– Ojcze…
– Milcz, ladacznico.
Charlton Bigg pomasował opatrzone ramię, po czym kolejny raz przymierzył się do celu. Ostatni pokrak otworzył szeroko oczy.
– Czas kończyć – mruknął łowca. Oddalony o dobry kilometr nie obawiał się, że zostanie usłyszany. Powoli położył palec na spuście, zaczął delikatnie naciskać, wyczuwając odrobinę luzu na języku karabinu… Zatrzymał się. Coś było nie tak.
Podczas pościgu stwór gnał prędzej niż jego postura wskazywała, że to możliwe. Pędził na kończynach zakończonych wielkimi jak bochny dłońmi równie sprawnie jak jedna z olbrzymich małp, które myśliwy widział niegdyś w opustoszałym mieście, wśród pozostałości ogrodu zoologicznego. Pokrak był sprytny. Wykorzystywał każdą naturalną osłonę, kluczył i zmieniał tempo, stając się wymagającym celem. A teraz nagle się poddał. Oklapł i padł niemal bez życia w oczekiwaniu na strzał?
Bigg zmarszczył brwi, powoli uniósł się na łokciach. Coś było nie tak. Z całą pewnością coś było…
Na myśliwego padł cień. Mężczyzna przewrócił się na plecy, płynnym ruchem wyszarpując rewolwer z kabury. Odciągnął kurek, wycelował… Nie zdążył.
Ciemność.
Ciemność.
Ciemność i przytłumione głosy.
Pojedyncze, niezrozumiałe słowa wyłowione z potoku szumu. Bulgotanie w głowie.
I ból. Tępy, pulsujący ból.
Szarość.
Pojedyncze oszczepy słonecznego światła przenikały przez szczeliny przymkniętych powiek.
Ćmienie w czaszce, ostre rwanie przegubów i kostek ściśniętych powrozami.
Zamrugał. Rozmazany krajobraz wyglądał, jakby stwórca niezadowolony ze swego dzieła chciał je zetrzeć i zacząć od nowa, ale zatrzymał się niezdecydowany, czy może dać temu światu kolejną szansę?
– Otto.
Jakieś palce rozwarły mu na siłę powieki.
– Jestem Otto – powtórzył ktoś chropowatym głosem.
Bardzo profesjonalne wykonanie, intrygująca forma i jestem pod wrażeniem mocy przekazu wizji. I tego jak ujęty został główny, bliższy czytelnikowi, ale przecież negatywny bohater.
Nie dziwię się, że nie ma komentarzy, bo tekst jest nieco trudny odbiorze. Autor nie liczy się z czytelnikiem. Czy to dobrze, czy źle, kwestia sporna.