Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 17 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Jewgienij T. Olejniczak
‹Pasażer›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorJewgienij T. Olejniczak
TytułPasażer
OpisAutor pisze o sobie:
Rocznik 72. Urodziłem się i mieszkam w Krakowie. Publikowałem opowiadania w Nowej Fantastyce („Frankfurt” 2004, „Florencja” 2006), Esensji („Sztuczne palce” 2005, „Czarny punkt” 2006), Creatio Fantastica („Wizyta” 2006). W antologii „Polowanie na lwa” („Dom Marty” 2006).
Jedno z moich ostatnich opowiadań (które rozpoczynają cykl) Maciej Parowski obiecał umieścić w najbliższym czasie na łamach NF. A co z tego wyniknie, czas pokaże…
Jednocześnie powstaje rozrywkowa powieść (skrzyżowanie Verne’a i kryptozoologii) dziejąca się w dziewiętnastowiecznym Krakowie i okolicach.
Gatunekhistoryczna, realizm magiczny

Pasażer

1 2 3 8 »
Idę za nim i razem pakujemy się do pojazdu, gdzie wita nas dobrze już znany zapach wytartej skóry siedzeń. Trzaskają drzwiczki. Kawaler – z kapeluszem pod pachą – siada na wprost fabrykanta zabawek, a ja lokuję się na wolnym miejscu – vis-a-vis aptekarzowej, która patrzy wprost przed siebie niewidzącym wzrokiem.
Szkoda, że nie może mnie teraz zobaczyć w mojej pudrowanej peruce, haftowanym fraku i kamizelce, obcisłych pluderkach, białych pończochach i trzewikach ze srebrnymi sprzączkami. Pięćdziesiąt lat temu był to najparadniejszy strój w całej cywilizowanej Europie.

Jewgienij T. Olejniczak

Pasażer

Idę za nim i razem pakujemy się do pojazdu, gdzie wita nas dobrze już znany zapach wytartej skóry siedzeń. Trzaskają drzwiczki. Kawaler – z kapeluszem pod pachą – siada na wprost fabrykanta zabawek, a ja lokuję się na wolnym miejscu – vis-a-vis aptekarzowej, która patrzy wprost przed siebie niewidzącym wzrokiem.
Szkoda, że nie może mnie teraz zobaczyć w mojej pudrowanej peruce, haftowanym fraku i kamizelce, obcisłych pluderkach, białych pończochach i trzewikach ze srebrnymi sprzączkami. Pięćdziesiąt lat temu był to najparadniejszy strój w całej cywilizowanej Europie.

Jewgienij T. Olejniczak
‹Pasażer›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorJewgienij T. Olejniczak
TytułPasażer
OpisAutor pisze o sobie:
Rocznik 72. Urodziłem się i mieszkam w Krakowie. Publikowałem opowiadania w Nowej Fantastyce („Frankfurt” 2004, „Florencja” 2006), Esensji („Sztuczne palce” 2005, „Czarny punkt” 2006), Creatio Fantastica („Wizyta” 2006). W antologii „Polowanie na lwa” („Dom Marty” 2006).
Jedno z moich ostatnich opowiadań (które rozpoczynają cykl) Maciej Parowski obiecał umieścić w najbliższym czasie na łamach NF. A co z tego wyniknie, czas pokaże…
Jednocześnie powstaje rozrywkowa powieść (skrzyżowanie Verne’a i kryptozoologii) dziejąca się w dziewiętnastowiecznym Krakowie i okolicach.
Gatunekhistoryczna, realizm magiczny
Naciskając klawisz fortepianu, wprawiamy w ruch mechanizm złożony z drewna, metalu oraz filców. Oto cała magia. Młoteczek opada po łuku, uderza w napiętą strunę, ta zaś zaczyna wibrować. Rodzi się dźwięk.
Rodzi się i natychmiast zaczyna gasnąć.
Każdy instrument brzmi oczywiście nieco inaczej. Słyszałem, że w samym Paryżu jest już około stu wytwórni fortepianów. Cóż znaczy moda! Produkuje się małe szpinety i olbrzymie, lśniące koncertowe pudła, kwadratowe i owalne, kryte mahoniem albo palisandrem, podwójne, ba! nawet potrójne, z przesuwaną klawiaturą, ze strunami wykonanymi z platyny lub też, jeśli kto woli, powleczonymi jedwabiem. Są takie, co wywołują efekt echa, inne jeszcze naśladują klawesyn…
Żaden z tych wynalazków nie może się jednak pod względem brzmienia równać z instrumentem istniejącym jedynie w wyobraźni kompozytora. Niematerialny fortepian posiada bowiem idealny dźwięk. Wiem coś o tym.
W trakcie tej okropnie długiej i monotonnej podróży z prawdziwą przyjemnością witam chwile, gdy muzyczna wyobraźnia siedzącego obok mnie kawalera nagle ożywa, gdy dłonie w kremowych, uperfumowanych rękawiczkach dotykają urojonej klawiatury, wypróbowują nowe układy na kolanie, potem na udzie, na skórzanym siedzeniu, a czasami nawet na cienkiej, rozdygotanej ściance dyliżansu. Słyszę ową muzykę wyraźnie, niemal równie wyraźnie jak sam kompozytor.
Pełne, soczyste dźwięki, które nie zamierają nigdy.

1
Dzień wtorkowy 19 września roku Pańskiego 1831 okazał się – co do aury – całkiem znośny, ale w późnych godzinach wieczornych znów zaczął padać deszcz, nie pozwalając należycie obeschnąć rozmokłym po ostatnich ulewach niemieckim drogom. To nam w oczywisty sposób utrudnia podróż. Nawet w tym nad podziw uporządkowanym kraju, choć dużo rzadziej niż w okolicach Warszawy czy Krakowa, zdarzają się odcinki prawdziwie wyboiste i podłe: glina, piaski, błota, a także kamienie – teraz na dobitkę śliskie od wilgoci. Istne grzęzawiska. W tego rodzaju przykrych miejscach nasz zaprzężony w trójkę koni pakowny pocztowy dyliżans posuwa się dwakroć wolniej niż na bitych traktach, gdzie zwykle pokonuje milę w ciągu trzech kwadransów. Za każdym razem, gdy koła grzęzną w lepkim piachu, lub ślizgają się na glinie, zdaje mi się, że staniemy na dobre i nie obejdzie się bez pomocy miejscowej ludności, a przecież wszystkim wojażerom, w tym także i mnie, zależy na tym, by jak najszybciej przekroczyć francuską granicę.
Październik siedzi już karku, dni są bure, noce niosą coraz większe zimno, zaś Paryż ciągle zdaje się tak bardzo odległy.
Dwa dni wcześniej, więc 17 września, opuściliśmy Stuttgart i od tamtej pory zatrzymujemy się w przydrożnych karczmach i na stacjach pocztowych tylko dla przeprzęgu i krótkiego wypoczynku, podczas którego pasażerowie mogą zjeść jakiś ciepły posiłek, napić się gorącej czekolady, wypalić cuchnące cygaro, obmyć z grubsza twarze, szyje i ramiona w miednicy za jesionowym parawanem, a jeśli zmiana koni akurat trwa dłużej, pozostaje jeszcze chwila na skrobnięcie paru słów do bliskich, posypanie kartki piaskiem, złożenie jej i zapieczętowanie lakiem.
Nigdzie nie stajemy na nocleg. Woźnica zostawia przesyłki, zabiera, co tam ma do zabrania, a podróżni w minorowych nastrojach dopijają bulion, gotując się na kolejne monotonne godziny w rozkołysanym pudle pojazdu.
Jak dotąd podróż nasza przebiega bez przygód, jeśli nie liczyć pierwszych godzin po wyjeździe ze Stuttgartu, kiedy to ukryci w przybrzeżnych zaroślach wiejscy chłopcy obrzucili dyliżans jabłkami i grudkami błota. Dzieciarnia biegła potem jeszcze za nami wzdłuż rzeki, póki nie ukryliśmy się za najbliższym zakrętem drogi. Incydent ten – tyleż przykry, co komiczny – wzbudził jedynie pobłażliwe uśmiechy na twarzach wojażerów i szybko poszedł w zapomnienie. Zdaje się, że jedno z jabłek utkwiło gdzieś wśród bagaży, bowiem usłyszeliśmy głuche uderzenie w dach.
Tego samego dnia, tyle że już nad wieczorem, jadąc wzdłuż niskiego, pobielonego wapnem muru przykościelnego cmentarza, mijaliśmy powracające z pastwiska zwierzęta. Prowadziły je dwie młode, szesnastoletnie najwyżej dziewczyny, jedna powabniejsza od drugiej. Śliczniutkie. Żadne tam panny postrojone w suknie z magazynów mody, z włosami na wzór paryski przez fryzjera przypieczonymi, lecz zwykłe wieśniaczki w rozdeptanych butach, w spódnicach przesiąkniętych zapachami trawy i zwierząt. Pod nogami plątał się im rudy psiak o skudlonej sierści. Kiedy się z nimi zrównaliśmy, ciekawie zajrzały przez okienko, niemal równocześnie poprawiły włosy, a potem roześmiały się głośno, tak jak to tylko te urocze smarkule potrafią. Jedna z nich miała znamię na prawym policzku. Niby drobiazg, ale – przyznajcie sami – jakże rozkoszny.
Mniej wesoło jest za to nocami, a już drugą z rzędu przyszło nam spędzić w drodze. Naokoło gęste lasy, straszno i ciemno jak w piecu, tylko zawieszone po obu stronach kozła latarnie wydobywają z mroku kawałek zrytej koleinami drogi przed nami, a także pnie rosnących najbliżej drzew, z których każde w tym chybotliwym świetle przywodzi na myśl jakąś upiorną postać z zaświatów Dantego. Aby uniknąć takich widoków, pasażerowie zaciągają ciemnoniebieskie zasłonki w oknach, ale i tak drżą serca, a ponure myśli nie dają spać. Rozległe tutejsze lasy kryją w sobie, jak mówią miejscowi, niejedną straszliwą tajemnicę, nie dziwota więc, że imaginacja podsuwa obrazy, które nie pozwalają spokojnie zasnąć. Dzikie zwierzęta, zjawy i dziwadła rodem z ludowych opowieści – to jeszcze fraszka. Stuttgartskie dzienniki informowały ostatnio o serii okrutnych morderstw, które miały miejsce gdzieś w tej właśnie okolicy, morderstw na wilkołaka upozorowanych. Tak, nie inaczej. W potoku odnaleziono straszliwie okaleczone ciało młodego chłopca. Ciało pozbawione głowy.
To już czwarta ofiara.
Egipskie ciemności. Słychać szum deszczu, skrzyp powozu, parsknięcia koni, muśnięcia niewidzialnych liści o dach i szyby drzwiczek, czasami zadzwoni podkowa na kamieniu albo rozkaszle się pocztylion, ale pośród tych dobrze znajomych dźwięków ucho próbuje wyłowić inne, bardziej tajemnicze i złowieszcze. Czy to nie aby wycie wilków dobiega z oddali? Czyje to nawoływania rozbrzmiewają pomiędzy ciemnymi drzewami? Jakie to dziecko płacze przy drodze?
Lepiej więc pasażerom pogrążyć się w marzeniach o ciepłym kominku, wygodnym łóżku, a nawet o wybitej brązową tapetą poczekalni najbliższej stacji pocztowej, gdzie na kanapie lub sofie będzie można śmiać się serdecznie z leśnych dziwów czy innych wilkołaków, popijając czarną, słodkawą kawę i rozprostowując zdrętwiałe członki.
Jeśli wszystko dobrze pójdzie, kolejna noc zastanie nas już na francuskich traktach.

2
Rozwidniło się. Jest środa 20 września. Za chwilę wszyscy się rozbudzą i trzeba będzie się zatrzymać.
Moja bezcielesna dłoń wędruje w stronę niewidzialnej peruki, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Chociaż nikt nie może mnie zobaczyć, staram się dbać o siebie. Pewne nawyki okazują się niezniszczalne. Poprawiam więc perukę, bacznie obserwując, jak pozostali pasażerowie powoli wynurzają się z płytkiego, męczącego snu, w który zapadli na jakieś cztery godziny przed świtem.
Siedzący przodem do kierunku jazdy otyły fabrykant zabawek z Monachium odkleja policzek od firanki i pochyla swoją łysą głowę, jakby kłaniał się śpiącemu naprzeciwko chudemu młodzieńcowi z szeroką białą chustą na szyi. Młodzieniec z kolei niebezpiecznie przechyla się w stronę 44-letniej żony wiedeńskiego aptekarza, Klary Webern, a nawet lekko trąca ją kolanem. Nadaremnie. Kobieta nie zwraca uwagi na jego zaczepki. Głowę ma odchyloną do tyłu i zdaje się podziwiać wyściełany szary sufit, oddychając głośno i kiwając się nieznacznie w rytm kołysania pojazdu. Sam aptekarz, mężczyzna wyżej pięćdziesiątki, otwiera szeroko usta, ale tylko drapie się przez sen pod pachą, po czym wydaje z siebie głośne sapnięcie i splata dłonie na brzuchu.
Podczas snu małżeństwo to pozwala sobie wreszcie na nieco swobodniejsze pozy – kiedy nie śpią, są sztywni jak stojące na biurku dwa biusta gipsowe.
To właśnie aptekarz budzi się jako pierwszy, kiedy wehikuł podskakuje na jakimś większym wertepie. Zaraz po nim otwiera oczy fabrykant zabawek. Ziewając okrutnie, łysinę gładzi, rudych bokobrodów dotyka, jakby upewniał się, czy wciąż znajdują się na swoim miejscu, za czym z kieszeni kamizelki wyjmuje złoty zegarek na łańcuszku. Na skutek niedomagań wzroku nader długo się weń wpatruje.
Godzina siódma.
– Ach, guten morgen.
– Guten morgen.
Panowie wymieniają nikłe uśmiechy.
Po chwili nikt już nie śpi. Żona aptekarza tłumi ziewnięcie zaciśniętą dłonią w rękawiczce, chudy kawaler dyskretnie się przeciąga i sprawdza nogą, czy jego kuferek wciąż tkwi pod siedzeniem, za czym odsłania firankę, aby przekonać się, że deszcz ustał, jakkolwiek zapowiada się kolejny bezsłoneczny dzień. Za oknem powoli przesuwa się mokry bukowy las. W półświetle chmurnego poranka przyroda nie wydaje się już tak dzika, tchnie nawet jakąś dziwną melancholią.
Wszystkie twarze blade i niewyspane, wszystkie kości obolałe, a wszystkie pęcherze pełne.
No, prawie wszystkie.
1 2 3 8 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Albo krócej, albo dłużej
— Wojciech Gołąbowski

Riffy
— Jewgienij T. Olejniczak

Czarny punkt
— Jewgienij T. Olejniczak

Sztuczne palce
— Jewgienij T. Olejniczak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.