Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 15 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Jewgienij T. Olejniczak
‹Pasażer›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorJewgienij T. Olejniczak
TytułPasażer
OpisAutor pisze o sobie:
Rocznik 72. Urodziłem się i mieszkam w Krakowie. Publikowałem opowiadania w Nowej Fantastyce („Frankfurt” 2004, „Florencja” 2006), Esensji („Sztuczne palce” 2005, „Czarny punkt” 2006), Creatio Fantastica („Wizyta” 2006). W antologii „Polowanie na lwa” („Dom Marty” 2006).
Jedno z moich ostatnich opowiadań (które rozpoczynają cykl) Maciej Parowski obiecał umieścić w najbliższym czasie na łamach NF. A co z tego wyniknie, czas pokaże…
Jednocześnie powstaje rozrywkowa powieść (skrzyżowanie Verne’a i kryptozoologii) dziejąca się w dziewiętnastowiecznym Krakowie i okolicach.
Gatunekhistoryczna, realizm magiczny

Pasażer

« 1 2 3 4 5 8 »
Maestro Maldini, proszę państwa, zostawił po sobie cztery msze, dwa oratoria, trzy tuziny symfonii, dziewiętnaście oper, trzydzieści koncertów skrzypcowych, dwadzieścia jeden obojowych, czternaście albo piętnaście fletowych, dziewięć wiolonczelowych, ponad pięćdziesiąt kwartetów smyczkowych, a do tego jeszcze mnóstwo większych lub mniejszych utworów na instrumenty klawiszowe, których chyba nikt, łącznie ze mną, nie jest w stanie policzyć. Dość powiedzieć, że samych menuetów napisałem około setki. Nie ma co, imponujący dorobek!
Moje metody kompozytorskie były całkiem proste: unikałem pstrokacizny, muzycznej brzydoty, wymuszonej przesady i męczącej kakofonii, czyli wszystkich tych rzeczy, które stały się tak modne pod koniec mego życia. Zamiast fałszywej pogoni za oryginalnością i osobliwym efektem starałem się raczej dążyć do tworzenia dzieł o klarownej budowie, doskonałych proporcjach, pełnej uroku melodii i tego czegoś, co można by od biedy nazwać muzycznym wdziękiem.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie wszystkie te kompozycje przynoszą mi zaszczyt – duża część mojej twórczości była ukłonem wobec panującej akurat mody, wiele utworów dyktowała troska o niewybredny efekt ( jedenaście tańców na harmonijkę szklaną) i łatwy poklask – znajdowało się wśród tych błahostek jednakże kilka dzieł, które poczęte były w prawdziwym uniesieniu ducha i które, przynajmniej moim zdaniem, nie zasłużyły sobie na tak rychłe zapomnienie.
Bowiem dzisiaj ta muzyka już nie istnieje, to znaczy – istnieje tylko na papierze. Umarła nawet w umysłach tych, którzy ją słyszeli. Żaden skrzypek nie wykonuje moich koncertów, opery znikły z repertuaru neapolitańskiego teatru i wątpię, czy znalazłby się jakiś uliczny muzykant potrafiący teraz zagrać lub zagwizdać chociaż jeden z „pełnych wdzięku i gracji” menuetów, które z taką łatwością wpadały niegdyś ucho. Mimo długiego życia byłem tylko meteorem na rozgwieżdżonym niebie muzyki.
Lecz dość już użalania się. Moje życie było przecież długie i pełne sukcesów. Opowiem o nim pokrótce, korzystając z tego, że nic ciekawego w tej chwili się nie dzieje.
Ot tak, dla zabicia czasu.

5
Otóż przyszedłem na świat jako ostatnie z sześciorga dzieci jednej z najbardziej umuzykalnionych rodzin w okolicach Neapolu. Już mój dziadek, śp. Giovanni Maldini (1690-1751), który codziennie ponuro spoglądał na mnie zza stołu oraz z portretu wiszącego w bibliotece, nauczał gry na różnych instrumentach i śpiewu co bogatszych mieszkańców miasteczka, a w każde niedzielne przedpołudnie, zanim upił się domowej roboty winem, improwizował na kościelnych organach.
Byłem uroczym, ładniutkim chłopcem – do końca życia zresztą z satysfakcją spoglądałem w lustro – a do tego nad wiek rozwiniętym. Słowem, prawdziwy ulubieniec rodziny. Niewiele pamiętam z rodzinnych stron, bowiem gdy miałem zaledwie pięć lat, cała nasza familia przeniosła się do Neapolu, gdzie ojciec mój – niedoceniony śpiewak i flecista – otrzymał od rady miasta długo oczekiwaną posadę kapelmistrza jakiegoś drugorzędnego teatru.
Nietrudno chyba sobie wyobrazić, jakie wrażenie uczyniło na nieśmiałym i skromnym (choć nie do przesady) wyrostku z prowincji to gwarne, pstrokate i rozmuzykowane miasto. Na ulicach i placach zagradzały drogę stragany sprzedawców, zewsząd tłum, pojazd za pojazdem, słychać różnorakie języki, kupcy i szarlatani, śpiewacy i tancerze, wróżbici i akrobaci, wypychacze ptaków, najpospolitsza hołota, sodomici, teatry jarmarczne – słowem, wrzawa nie do wytrzymania. Do tego mnóstwo kurewek, chciałem rzec: kobiet nierządnych, z których usług w przyszłości miałem obficie korzystać. Muszę przyznać, że pobudliwość seksualna obudziła się we mnie bardzo wcześnie (z rozkosznego dziecka wyrosłem na pięknego, strzelistego młodzieńca), dopóki jednak pozostawałem pod opieką i nadzorem surowego ojca, nie mogłem nawet marzyć o erotycznych przygodach. A klimat – trzeba to powiedzieć – był niezwykle sprzyjający. Niedawno skończyła się trwająca ponad dwa wieki okupacja hiszpańska wraz z jej surową, tak nieprzystającą do włoskiego temperamentu obyczajowością, więc nieco szaleństwa wsączyło się teraz między mury miasta.
Tak, nie da się ukryć, że Neapol oczarował mnie i oszołomił.
Co do muzyki, to działało tu wielu nie byle jakich kompozytorów, a teatr San Carlo cieszył się wysokim uznaniem w całej kulturalnej Europie. Kształcono w Neapolu również kastratów, z których największym podziwem darzono, o ile pamiętam, Farinelliego i Cafarelliego. Słynni castrati wywodzili się najczęściej z ubogich chłopskich rodzin, które w zamian za odpowiednią kwotę pieniędzy pozwalały okaleczać swoich utalentowanych chłopców.
Ale powróćmy do mnie. Muzyka była w naszym domu powszechnym obowiązkiem, nic zatem dziwnego, że już od najmłodszych lat ja również kształciłem się w tym kierunku. Stary, znaczy poczciwy ojciec mój, uczył mnie gry na wiolonczeli i śpiewu, pod jego czujnym okiem rozpocząłem również trudną naukę harmonii i kontrapunktu. Moi starsi bracia – a miałem ich dwóch – uczestniczyli w tych lekcjach wraz ze mną, wszelako ich zapał, jak również zdolności dalekie były od tego, co można by nazwać talentem z Bożej łaski czy choćby tylko wrodzoną muzykalnością, toteż prześcignąłem ich w nauce do tego stopnia, że po pewnym czasie ojciec całą swoją niemałą energię poświęcał już tylko mojej osobie, nie szczędząc pieniędzy i wysiłków, aby choć jeden z jego synów wyrósł na prawdziwego muzyka. Chodziło przecież o honor rodziny!
Po kilku latach tej domowej nauki poszedłem do szkół. Skończyłem Scuola dei Padri Conventuali, a następnie uczęszczałem do Conservatorio di Santa Maria di Loreto, gdzie moimi nauczycielami byli między innymi: Manno, Gallo i Piccini – czy ktoś jeszcze pamięta te nazwiska?
Mówiąc krótko i na temat, otrzymałem rozległe wykształcenie muzyczne. Prócz kompozycji i teorii muzyki studiowałem śpiew, grę na organach, klawesynie i wiolonczeli. Już podczas studiów pisałem pierwsze sonaty i kwartety. Dzień w dzień gorliwie zaczerniałem papier nutowy i chociaż przychodziło mi to z dużą łatwością, na swój prawdziwy sukces musiałem jeszcze trochę poczekać.
Nadszedł on wraz z wystawieniem w San Carlo mojej pierwszej opery – „Parys i Helena” – w marcu 1760 roku. Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy kurtyna z czerwonego aksamitu uniosła się, ukazując wspaniale malowane dekoracje do pierwszego aktu spektaklu. Tego wieczora, w blasku oliwnych kinkietów, moje życie zmieniło się całkowicie. Z nikomu nieznanego muzykanta przeobraziłem się w artystę, który rzucił na kolana calutki artystyczny Neapol. Sukces był ogromny. Oklaskiwano niemal każdą arię, każdy duet, każdy ansambl, po zakończeniu drugiego aktu aż siedem razy wychodziłem na proscenium, aby podziękować wiwatującej publiczności.
Miałem dwadzieścia siedem lat, a przed sobą życie w sławie i bogactwie.
Talent swój zawsze traktowałem jako kapitał, który powinien procentować, toteż postanowiłem kuć żelazo póki gorące. Podpisałem nowy kontrakt z impresariem teatru, opera następna powtórzyła sukces pierwszej – doczekała się dwudziestu czterech kolejnych przedstawień. Ówczesna moda szybko uplasowała mnie na szczycie, a ja za nic w świecie nie zamierzałem oddać tego miejsca żadnemu ze swoich konkurentów. Natychmiast nawiązałem ściślejszą współpracę z zarządem teatru i napisałem jeszcze kilka oper („Młodzieniec starcem”, „Dowód prawdy”, ,,Wyspa Amazonek”), które nie tylko potwierdziły moją reputację wśród publiczności, lecz zyskały również uznanie wybitnych muzyków i znawców tematu. Kariera moja nabrała rozmachu, interes prosperował znakomicie i w wieku lat trzydziestu byłem już kompozytorem o ustalonej renomie. Fortuna mi sprzyjała, talarów nie brakowało, kupiłem wspaniałe mieszkanie z widokiem na morze, młode, dobrze urodzone neapolitanki pobierały u mnie lekcje śpiewu i gry na klawesynie, a ja ćwiczyłem się dzięki nim w sztuce flirtu i uwodzenia, ilekroć tylko była po temu sposobność.
Zgoda, byłem muzycznym wyrobnikiem, składaczem dźwięków, dość zręcznym, by komponować wciąż w modnym guście. Fabrykantem muzycznych przysmaków. Ale twórczość moja idealnie wprost pasowała do tej epoki menuetów, gawotów, pudru, wachlarzy, sztucznych włosów i masek.
Lata płynęły, a moja sztuka, choć już nie tyle ceniona co dawniej, wciąż potrafiła zapełniać loże i partery teatrów. Nigdy się nie ożeniłem, co nie znaczy, że nie byłem czuły na kobiece wdzięki, wprost przeciwnie, przygód erotycznych nie brakowało mi do późnej starości. Dzięki jaskrawemu makijażowi i kosztownym strojom, wszystkim tym fatałaszkom, koronkom, haftom i inny duperelom łatwo potrafiłem ukryć swój wiek, ma się rozumieć: przynajmniej do pewnego momentu. Oj, dawałem ja popalić! Wiele organizowanych przeze mnie tak zwanych wieczorów muzycznych kończyło się wesołymi, zgoła nieartystycznymi harcami. Bywało, że golusieńki jak mnie Pan Bóg stworzył siedziałem przy klawesynie, a kilka dam tańczyło wokół instrumentu, za całe odzienie mając jedynie lakierowane pantofelki. Co skromniejsze zasłaniały twarze wachlarzami. Tak było! Nie ma w tym żadnej blagi!
Niestety, jak powszechnie wiadomo, nic nie trwa wiecznie, a już w szczególności dobra passa. Pod koniec życia sława moja, mówiąc delikatnie, mocno przygasła. Pojawili się nowi ulubieńcy publiczności, niektórzy z nich zaczynali powoli reformować włoską operę, jawnie szydząc z mojej twórczości. Okazałem się doskonale bezbarwnym tłem, na którym można było dostrzec jaskrawy geniusz takich wywrotowców jak Gluck czy Mozart. Muzyka Pietra Maldiniego musiała ustąpić smakowi nowej mody. Nie miałem zamiaru przystosowywać się do nowych wymagań, toteż publiczność odwróciła się ode mnie, ostatnia moja opera – „Szaleństwo Nerona” – rzecz całkiem, całkiem – znikła ze sceny niespełna trzy tygodnie po premierze.
« 1 2 3 4 5 8 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: Marcel Baron

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Albo krócej, albo dłużej
— Wojciech Gołąbowski

Riffy
— Jewgienij T. Olejniczak

Czarny punkt
— Jewgienij T. Olejniczak

Sztuczne palce
— Jewgienij T. Olejniczak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.