„Debiutanci” Mike’a Millsa to film pod pewnymi względami rewolucyjny, a dla tych, którzy poddali się wizji Larsa von Triera z „Melancholii”, wręcz obowiązkowy.
Pochłonie nas mrok, jeśli nie zdarzy się nic drastycznego
[Mike Mills „Debiutanci” - recenzja]
„Debiutanci” Mike’a Millsa to film pod pewnymi względami rewolucyjny, a dla tych, którzy poddali się wizji Larsa von Triera z „Melancholii”, wręcz obowiązkowy.
Bohater filmu Oliver (Ewan McGregor) pracuje jako grafik. Jedno z jego zleceń polega na zaprojektowaniu okładki zespołu o wymownej nazwie The Sads. Członkom zespołu nie przypada do gustu jego ambitna koncepcja dołączenia do płyty ilustrowanej historii smutku - zamiast tego chcą zwyczajnych zdjęć portretowych. „Debiutanci” to w dużej mierze film autobiograficzny i zespół The Sads istnieje naprawdę, a ich współpraca z reżyserem filmu Mike′em Millsem przebiega dużo lepiej niż przypadku Olivera. Wśród prac Millsa szczególną uwagę zwraca okładka, na której widnieje wyłącznie napis: „I was feeling sad. I went shopping. I bought this record. I still feel sad”. Po drobnych poprawkach mogłoby to starczyć za całą, wydawałoby się niezachęcającą, recenzję „Debiutantów”. Nie po to w końcu ogląda się filmy i słucha płyt, aby wywoływały smutek – wręcz przeciwnie. Mills rozmyślnie polemizuje z takim przeświadczeniem, bo też smutek w jego rozumieniu znaczenie odbiega od powszechnego wyobrażenia na ten temat.
Sławomir Mrożek w jednym z „Małych Listów” zauważa, że słowo „smutek” zostało zastąpione przez „depresja”, i zapytuje: „Dlaczego wymieniliśmy słowo bogate na ubogie?”. Depresja przywodzi na myśl szpital, lekarzy i lekarstwa. I słusznie, bo jest chorobą i jako taka wymaga leczenia. Jest czymś obcym człowiekowi, a nie immanentną częścią jego duszy. Współczesna kultura, która pragnie uchodzić za krainę wiecznej szczęśliwości nie mogłaby się pogodzić z myślą, że dla człowieka smutek jest równie naturalny, co radość. Dlatego też uczyniła z niego chorobę, którą trzeba leczyć. „Kto nam odebrał prawo do smutku? - pyta Mrożek – Kto sprawił, że nie umiemy już być smutni, musimy zaś mieć depresję? Z naturalnego przejawu życia zrobił chorobę jałową i wstydliwą?(…) Kto był tym zwrotniczym? Doktor Freud?” Nieprzypadkowo Oliver na przyjęcie przebiera się właśnie za ojca psychoanalizy. To on wyposażył nas w instrumenty dzięki, którym jesteśmy w stanie zdiagnozować własne lęki. I choć trudno obwiniać jednego doktora psychiatrii o całe zło, to trzeba przyznać, że zbyt zawierzyliśmy jego metodom. W fantastycznej scenie terapii Oliver parodiuje zachowanie przeciętnego psychoanalityka: z udawanym zainteresowaniem przepytuje swoich „pacjentów”, co do ich relacji z matką i ojcem, a koniec sesji wieńczy sakramentalnym „na dziś to już koniec”. W ten sposób Mills obnaża pustkę rytuału psychoanalizy. Seria standardowych pytań prowadzi donikąd, jest częścią kostiumu, jak starodawny garnitur, czy sztuczna broda. Dopiero Anna (Melanie Laurent) zmusi bohatera do zrzucenia przebrania i przyznania się, że skrywa pod nim nic innego, jak smutek. Oliver jest zmuszony go ukrywać, ponieważ współczesna kultura wymaga od niego bycia wyłącznie szczęśliwym. On i Anna buntują się przeciwko takiemu dogmatowi. Wymykają się prostym kryteriom i stanowiliby dla psychoanalityków niezłe wyzwanie. On to wrażliwy mężczyzna, który nie boi się okazywać swoich uczuć. W oczach znajomych jest ponurakiem, który kiedyś był zabawny. Mało kto wie, jak mocno przeżył stratę ojca. Ona jest pełna miłości i poświęcenia, dla tych których kocha. Jako aktorka, podróżuje po całym świecie i niejedna osoba pragnęłaby takiego życie, jakie przypadło jej w udziale. Kto by podejrzewał, że ciągłe podróże służą jej do zamaskowania własnego zagubienia. Czy są pogrążeni w depresji? Nie, zwyczajnie nie odczuwają szczęścia, co nie jest jednoznaczne z byciem nieszczęśliwym. Pod tym względem przypominają mi bohaterów Godarda, którzy zasmakowali każdego odcienia smutku i samotności. Mimo to nie poddają się apatii, ale zachowują siłę konieczną do tego, aby cieszyć się życiem. Podobnie, jak Ferdynand zwany Pierrotem i Marianne z „Szalonego Piotrusia” poszukują w życiu autentyczności. Stąd w ich relacjach tyle żartu, odgrywania przed sobą cudzych roli, aby uciec od sztucznej powagi. Inaczej pochłonąłby ich mrok.
Wzajemne spotkanie otwiera przed bohaterami Nieznane, oferuje przygodę, której tak pragnęli. Mills subtelnie pokazuje początkowe fazy zakochania – od fascynacji drugą osobę po odzywające się coraz głośniej wątpliwości. Kiedy zauroczenie ustępuje prawdziwemu uczuciu w bohaterach budzi się strach. Oboje uciekają wtedy we własne lęki, w to co znają najlepiej. Choć są w sobie zakochani, nie potrafią obronić swojej miłości. Reżyser portretuje ludzi, których przed szczęściem powstrzymuje strach przed ryzykiem. W świadomości Olivera pokutuje pamięć związku jego rodziców – chłodny i pozbawiony miłości. Przeszłość nieustannie rzutuje na jego życie. W pamięci pojawiają się sceny z dzieciństwa i opieki na umierającym ojcem (Christopher Plummer). Ten jest znaczącą figurą w życiu bohatera - miał odwagę, aby podjąć ryzyko i w wieku 75 lat przyznał się otwarcie do bycia gejem. Dzięki temu ostatnie lata życia spędził w zgodzie z sobą. Co takiego powstrzymuje Olivera przed tym samym? Strach przed tym, że skończy jak rodzice w martwym związku. Wizja ta spełnia się, kiedy zamieszkuje z Anną. Przerażony ucieka. Uczucie nie wytrzymało postępującej erozji.
Olivera ratuje ojciec. Jego przykład każe bohaterowi znaleźć w sobie siłę, aby przeciwstawić się strachowi. Ale to również i zasługa samego bohatera. Nigdy nie poddał się w poszukiwaniu prawdziwej miłości, a przede wszystkim pielęgnował w sobie smutek. Z punktu widzenia innych mógł się wydawać pogrążonym w depresji ponurakiem, a nawet dziwakiem. Historia smutku, jaką stworzył jest bowiem historią odmienności pisaną przez ludzi gotowych podjąć ryzyko i żyć zgodnie z sobą. Mills na naszych oczach rehabilituje smutek, jako naturalne i wartościowe uczucie. Nie oznacza on nieszczęścia, nie jest równoznaczny z depresją. Oto jak definiuje go Mrożek: „Smutek był ojcem refleksji. Fazą ewolucji. O ile nie staczał się w melancholię, a melancholia w pozę – był stanem przejściowym między końcem, a początkiem. Stanem likwidacji i przygotowania, zwolnienia i opustoszenia, w którym - w równej odległości od tego, co było, i od tego, co będzie – rodziła się refleksja. Gdy nagromadziło się w duszy nowe, jeszcze nie znane, kiedy ewolucja dokonała znowu jakiejś potajemnej pracy – smutek sygnalizował, że nasze dotychczasowe kształty, formy, wcielenia umierają. Że czas się przerodzić, żal przychodzący „nie wiadomo skąd” był pożegnaniem.” Mills hołduje właśnie takiemu rozumieniu smutku. Dzięki temu jego film jest najlepszym lekarstwem na wszechobecną depresję.
„Debiutanci” są pełni autentyzmu, energii i fantazji. Film Millsa jest poniekąd przeciwieństwem niedawnej „Melancholii”. Von Trier stworzył film wysmakowany pod względem wizualnym, eksplorującym uczucie chorobliwej tęsknoty i niespełnienia w nim upatrując choroby cywilizacyjnej naszych czasów. U Millsa miejsce depresji zastępuje triumfalnie smutek, jako narzędzie zmiany i ewolucji. U von Triera nie ma katharsis, cały świat jest już zbyt mocno przeżarty chorobą. Można go już tylko uśmiercić. W „Debiutantach” świat wciąż trwa, przeszłość miesza się z przyszłością i jest w nim wciąż miejsce na coś nowego. Rację ma von Trier mówiąc, że wszyscy cierpimy na depresję, ale wystarczy obejrzeć film Millsa, aby poczuć na twarzy ożywcze muśnięcie smutku.
Wspaniała recenzja - i chyba zmobilizuje mnie do napisania o jeszcze jednej pozycji traktującej o smutku- książce Juli Zeh, "Corpus Delicti". Dzięki za impuls.