Wydawałoby się, że byle plama na mapie nie może być gościnnym miejscem dla realizacji kina drogi – gatunku kojarzonego w pierwszym rzędzie z amerykańskimi highwayami i równie amerykańskim mitem o wolności. A jednak – kiedy Amerykanie „dekonstruowali” już klasyczne motywy kina autostrady („Urodzeni mordercy”, „Dzikość serca”), Czech Jan Sverak postanowił sprawdzić przystawalność starych „drogowych” wzorców do krajobrazu środkowej Europy. Rezultatem tego przedsięwzięcia jest film nieskomplikowany i pogodny, umiarkowanie autoironiczny i lekkostrawnie przaśny.
Prosta historia
[Jan Sverák „Jazda” - recenzja]
Wydawałoby się, że byle plama na mapie nie może być gościnnym miejscem dla realizacji kina drogi – gatunku kojarzonego w pierwszym rzędzie z amerykańskimi highwayami i równie amerykańskim mitem o wolności. A jednak – kiedy Amerykanie „dekonstruowali” już klasyczne motywy kina autostrady („Urodzeni mordercy”, „Dzikość serca”), Czech Jan Sverak postanowił sprawdzić przystawalność starych „drogowych” wzorców do krajobrazu środkowej Europy. Rezultatem tego przedsięwzięcia jest film nieskomplikowany i pogodny, umiarkowanie autoironiczny i lekkostrawnie przaśny.
Para kumpli (Radek i Honzik) postanawia zażyć wakacyjnej niezależności z dala od praskiego zgiełku. Dysponując szczupłym budżetem, przyjaciele zakupują nierejestrowany samochód, do którego otrzymują francuskie „blachy”. Jak zapewnia sprzedawca, w wypadku kontroli wystarczy mówić „Bonjour”, bo policjanci są głupi, choć „Guten Tag” już rozumieją. Ponieważ amerykańscy kontestatorzy upodobali sobie wiatr we włosach, czyli motocykle bądź kabriolety, podążający tym tropem bohaterowie „Jazdy” przy zakupie zdezelowanego dwuśladu zamawiają usługę usunięcia dachu. Chyba przewidzieli, że podczas filmu nie spadnie im na głowy kropla dżdżu. Nawiasem mówiąc, niegasnące słonko przydaje obrazowi Sveraka sporo uroku i ciepłych barw. Jasna zieleń, słomiana żółć, to apetyczne kolory środkowoeuropejskiej prowincji latem, a ich pogodna tonacja jest sporym atutem filmu, szczególnie w obecnych okolicznościach naprzykrzającej się zimy.
Rejestracja sielskiej-wiejskiej i małomiasteczkowej rzeczywistości z jej postsocjalistycznymi akcentami cieszy oko swojską aurą, dzierżąc prymat nad samą historią. Topos drogi oferuje twórcy to ułatwienie, że nie zmusza go do obmyślania spoistego scenariusza. Moc przygód i niespodzianek czy spotkania z nieznajomymi nierzadko wymykają się dramaturgicznej organizacji i układają w dość luźną, epizodyczną całość. Sverak skorzystał z tego „przywileju” dość śmiało i fabułę spisał jakby w tramwaju na kolanie. Dzieje się niewiele, mądre zdania nie padają, sceny nie zawsze się kleją – więc co jest paliwem „Jazdy”? Pole, las, woda, wieś, chwile słonecznej beztroski przy braku forsy i nieśmiało przewijających się jointach. Mało?
Pędzący przed siebie czescy „easy riderzy” snują niezobowiązujące pogawędki, w których między seksualne fantazje sporadycznie wkrada się egzystencjalna nuta. Nostalgicznemu spostrzeżeniu na temat wyparcia dawnej praktycznej jednostki miary w postaci pudełka zapałek przez długość karty kredytowej, towarzyszy niepokojące muzyczne intro. W chwilę potem pada nawet słowo „Bóg”, po którym następuje szybka zmiana perspektywy na ujęcie „z lotu ptaka”. Tych „lotniczych” zdjęć jest nieco więcej, podobnie jak przeciągłych kontemplacji nieba okiem kamery. Spośród kilku „medytacyjnych” momentów warta odnotowania jest scena (choć bardziej ze względu na jej urodę, niż hipotetyczny podtekst), w której bohater leży rozciągnięty krzyżem na sprasowanej beli siana. Jakby dla kontrastu z odgórną perspektywą Boga i nieco „nadziemnym” punktem widzenia człowieka, Sverak poświęca również parę chwil bohaterom mikroświata, drobnej faunie lasów i akwenów, którą lustruje niczym przyrodnik. Te kilka refleksyjnych akordów reżyser wygrywa w charakterze dygresji, bo „Jazda” jako całość daleka jest od egzystencjalnej metaforyki, charakterystycznej dla kina drogi.
Podróż po czeskiej prowincji zyskuje nieco dynamiki dzięki wątkowi sensacyjnemu. Bohaterowie zabierają ze skraju drogi lekko oszołomioną damulkę, którą, jak się po chwili okazuje, ściga agresywny jegomość w czarnym samochodzie. Sam zresztą jegomość jest odzianym na czarno brunetem w przeciwsłonecznych okularach, połyskującym srebrnym paskiem do spodni i dodatkowo rozbawiającym widza brelokiem w kształcie rewolweru, który dynda ze stacyjki jego auta. Ścigana przez tego mrocznego typa przydrożna znajda (na imię jej Anna) niewiele zdradza na swój temat, za to roztacza aurę frywolności, czym rozbudza seksualne nadzieje chłopaków. Radek jest mniej wstrzemięźliwy od swojego kolegi i śmiało przystawia się do towarzyszki podróży. Tym erotycznym podchodom towarzyszą dialogi niewyszukane, czasem prymitywne, jak w nagabywaniach o treści: „dałabyś, czy nie dała?”. Ale przyjemnie jest słuchać tej spontanicznej i zabawnej czeskiej mowy, przy okazji dowiadując się, że na przykład kosmoludek, to „robutok”.
Sverak z ciepłą ironią odnosi się do rodzimych realiów świeżo upieczonej demokracji. Pamięć minionej epoki – już słabo widocznej, jak te stare gazety oglądane przez bohaterów z pomocą lupy przy płomieniu świecy – przyćmiło upojenie wolnością i zmiana kulturowej orientacji na zachodnią. To właśnie dystans, dzielący zachodnie wzorce od przaśnej czeskiej rzeczywistości, jest głównym motywem ironii Sveraka. Bohaterów nie stać na kabriolet z prawdziwego zdarzenia, więc odcinają dach byle gratowi, Czechy „nie stać” na autentyczne highwaye, więc oferują boczne drogi i leśne polany, nawet zamiast „porządnego” czarnego charakteru pojawia się jakiś jego prowincjonalny substytut. Jednak najlepsza z tego (auto)ironicznego repertuaru jest scena „napadu na bank” w małej mieścinie. Rabusiem jest Radek, Anna z Honzikiem czekają w aucie. Życzliwy autochton pyta, dokąd chcieliby dojechać. Gdy Honzik odpowiada, że do piekła, tubylec przekonuje gości, iż z pewnością chodzi im o Diabelską Skałę. Wtedy z banku wybiega Radek z banknotem w ręce i wskakuje do jadącego już samochodu przy ostrym intro zespołu Buty. Nikt ich nie będzie ścigać – za mała jest i pipidówa, i skradziona kwota.
Można by sobie życzyć od filmu Sveraka więcej scen o podobnym ładunku ironicznego humoru, częstszego podkreślania dystansu do nowej, postsocjalistycznej rzeczywistości, a nie do rzeczywistości po prostu – jak we wspomnianych „kontemplacyjnych” momentach, które niekoniecznie zgrywają się z całością. Nie zawadziłby też pomysł na historię nieco bardziej zróżnicowaną – rozbudowaną o jakiś barwny epizod bądź postać – niż tułaczka z przypadkowo spotkaną pannicą, uciekającą przed agresywnym typem. Ale może ucierpiałby na tym leniwy i bezpośredni urok „Jazdy”?