„Jesteś spadającą krową i musisz spaść jako ostatni(a).” Po przedstawieniu takiej definicji podstaw karcianki, potencjalnie chętni gracze wybałuszają oczy i patrzą na mnie jak na idiotę. Co mogę poradzić na to, że zasady tej gry są tak pokręcone, że inaczej nie sposób tego przedstawić?
Niezidentyfikowane Krowy Spadające
[„Spadamy!” - recenzja]
„Jesteś spadającą krową i musisz spaść jako ostatni(a).” Po przedstawieniu takiej definicji podstaw karcianki, potencjalnie chętni gracze wybałuszają oczy i patrzą na mnie jak na idiotę. Co mogę poradzić na to, że zasady tej gry są tak pokręcone, że inaczej nie sposób tego przedstawić?
„Spadamy!” (ang. „Falling”) jest kolejną (po „Saloonie”) zagraniczną grą karcianą wydaną przez Portal. Co ciekawe, w angielskiej wersji wygląda ona zdecydowanie normalniej (o ile mogę posłużyć się takim przymiotnikiem), ponieważ zamiast krów występują tam zwykli ludzie. Ale że polski wydawca myślał innymi kategoriami, a poza tym miał dobrego ilustratora w postaci Adama Hammudeha, to rdzennie polskie, szlachetne zwierzęta, duma każdego gospodarstwa, dostąpiły tego zaszczytu i znalazły się na kartach.
Zasady są faktycznie proste, rodzajów kart osiem, a po kilku rozgrywkach wszystko wydaje się tak banalne, jak konstrukcja parasola z karty „Pomiń”. Do gry potrzebnych jest co najmniej czterech zainteresowanych wcieleniem się w spadającą krowę, z czego jednemu przypada niewdzięczna rola rozdającego. Niewdzięczna dlatego, że nie może uczestniczyć w zabawie i spadać razem z resztą. Pozostali to zwykłe krowy, którym zależy tylko i wyłącznie na jak najpóźniejszym osiągnięciu gleby. Rozdający rozdaje, a spadający wykorzystują przydzielone im karty. Wbrew pozorom nie ma tu żadnych „rąk” i tajemniczego łypania oczami znad wachlarza rozłożonych kart; wszystko dzieje się na stole. Przed każdym grającym znajduje się miejsce na stos, gdzie lądują rozdawane karty. Z tego stosu, tylko z góry, można dobierać odpowiednie akcje i rzucać je przed siebie lub na przeciwników. Żeby nie było zbyt prosto, można posługiwać się tylko jedną ręką, a raz dociągnięta karta musi zostać użyta. Przegrywa ten, kto ostatni zaliczy glebę, czyli dostanie kartę opatrzoną tym zaszczytnym tytułem.
A co z biednym rozdającym? Bierze on w łapy stos kart i idąc zgodnie z ruchem wskazówek zegara kładzie po jednej przed każdym graczem. Jeżeli któryś z nich wykaże zainteresowanie użyciem którejś z kart, kładzie ją przed sobą w odpowiedniej pozycji (w przypadku kart Nakazów: Wal, Dziel, Pomiń oraz Ekstra) lub przesuwa je na pozycje innych grających (w przypadku kart Akcji: Łapię i Pcham). Jest jeszcze karta Stop, która umożliwia zatrzymanie działania któregokolwiek z Nakazów lub Akcji. Rozdający musi stosować się do kart Nakazów i wykonywać polecenia: pomijać dokładanie kart na stos, tworzyć nowy stos lub kłaść o jedną kartę więcej na każdy ze stosów. Połapanie się we wszystkich niuansach z uwzględnieniem Ekstra podwajającej działanie Nakazów, nie jest rzeczą najprostszą. Nowemu rozdającemu zajmuje to zwykle więcej czasu, niż nowemu graczowi zrozumienie wszystkich zasad.
Karta przyprawiająca wszystkich graczy o palpitację serca
W praktyce wszystko sprawdza się nie najgorzej. Grający szybko wyczuwają pewne prawidłowości rozgrywki i uparcie śledzą topniejący stosik w ręce rozdającego. Wiedzą, że na końcu czeka karta Gleba i starają się zachować na tę niebezpieczną chwilę kilka kart Pomiń lub Stop. Gorzej, gdy co chwilę pojawia się na ich stosie lub stosach czerwień Wal lub róż Dziel. W ostatnich chwilach rozdania wszystko wyraźnie przyspiesza (nie dosłownie, bo rozdający ma za zadanie utrzymać stałe tempo rzucania kart na stosy), a gracze wiercą się na swoich miejscach w oczekiwaniu rychłego spotkania z glebą.
Testowałem „Spadamy!” przy wielu różnych okazjach i nie zawsze przy komplecie graczy. Smutna prawda jest jednak taka, że bez co najmniej brydżowej czwórki nie ma większego sensu się w to bawić. Co prawda pewnego razu, po suto zakrapianej imprezie, o godzinie trzeciej nad ranem, rozpocząłem rozgrywkę z zaledwie dwójką kolegów i wszystkim ta karcianka bardzo przypadła do gustu, to jednak lwi pazur pokazuje się w zdecydowanie większym gronie. Nie zaliczałbym tego do wad, jednak czasem mogą pojawić się problemy ze skompletowaniem grających (szczególnie że do całkowitego wkręcenia się we wszystkie zasady potrzeba co najmniej pięciu rozgrywek, a nie każdy je wytrzymuje). Niestety, podobnie jak w przypadku każdej niekolekcjonerskiej gry karcianej, po kilkuset partiach (w przypadku „Spadamy!” mogą one zająć zaledwie kilka godzin), opanowaniu wszystkich możliwych zastosowań kart, rozgrywka zaczyna nużyć. No i jeszcze ta cena: prawie czterdzieści złotych za kilkadziesiąt kart to dużo. Zdecydowanie lepiej wygląda „Neuroshima HEX” i moim zdaniem warto dorzucić te kilka złotych, by mieć bardziej taktyczną zabawę. Ale jeśli ktoś lubi krowy i szybkie karcianki, „Spadamy!” powinien przypaść mu do gustu.
Jeśli chcecie się przekonać, jak wyglądają karty w oryginalnej, angielskiej wersji, rzućcie okiem
tutaj. Patrząc na nie trudno się dziwić Portalowi, że zdecydował się na swoje ilustracje, które bez dwóch zdań stoją na wyższym poziomie.