Jeden dekolt by wszystkimi rządzić
[ - recenzja]
Po raz kolejny grupa bohaterów musi wyruszyć z misją uratowania świata przed Złem, zagrażającej fantastycznej krainie, zamieszkanej przez elfy, krasnoludy, obficie wyposażone przez naturę kobiety i inne fantastyczne rasy. Komiks
„Atland” Nate’a Piekosa nie zawiera może zbyt oryginalnej fabuły, ale warto się z nim zapoznać dla zręcznej kreski, wątpliwej jakości humoru, ładnych kolorów i bujnych kształtów.
To nieuniknione – póki istnieje gatunek fantasy, grupy bohaterów (którzy zetknęli się przez przypadek lub dzięki przeznaczeniu) będą wyruszały, by pokonać mrocznych i demonicznych władców planujących podbój lub zniszczenie świata. Po drodze herosi będą musieli zmierzyć się z potworami, zwiedzić wszystkie interesujące miejsca na mapie (zwłaszcza te mające w nazwie zgubę, zagładę, pająki lub smoki), wypełnić rozmaite side questy, na jaw wyjdą też mroczne tajemnice z przeszłości i może okazać się, że nie każdy był tym, za kogo się podawał.
„Atland” wypełnia tą formułę co do joty, tak, że nie popełnię grzechu przeciwko zasadom recenzowania wyjawiając, że ostatecznie Dobro zatryumfuje a Zło zostanie pokonane, choć oczywiście nie bez kosztów. Czy zresztą ktoś spodziewa się, że mogłoby być inaczej? W tym przypadku czyta się komiks po to, by dowiedzieć się, jakie przygody spotkają bohaterów, jak pokonają czarne charaktery, jakie kusząco–ponętne przedstawicielki płci pięknej spotkają po drodze i co z nimi zrobią.
Bohaterowie tworzą typową drużynę złożoną z bohaterów różnych ras i zawodów. Najpierw mamy kapłankę bogini miłości White Lilly – idealnie wyposażoną przez naturę do tej pracy. Musi dotrzeć do siedziby czarnego charakteru tej opowieści – Bezimiennego Horroru. Jego przebudzenie raz na sto lat grozi zagładą świata. Do tej pory kapłankom udawało się temu zapobiec, ale nigdy dotąd na przeszkodzie nie stały armie zielonobrodych krasnoludów mających ochotę podbić świat. Przez niebezpieczne krainy Atlandu eskortuje Lilly trójka towarzyszy. Wojownik – książę Barry, próżny i zachwycony własną urodą, czasem objawiający jednak ukrytą głębię i spore umiejętności szermiercze. Ginie zaraz na samym początku w starciu z krasnoludami, ale szybko jego stan się poprawia. Barbarzyński minotaur Bruce ma problemy rodzinne, o których woli nie mówić. Pixie Inky, złodziej, ma bardzo wiele tajemnic jak na kogoś tak małego. Kiedy już docierają do siedziby Horroru, muszą… No właśnie. Na szczęście niektóre rzeczy w „Atlandzie” nie są do końca stereotypowe i zadanie bohaterów nie będzie tak proste jak pokonanie niemal niezwyciężonego potwora. Zanim osiągną swój cel, będą musieli przemierzyć morza, lasy i pustynie całego świata fantasy z całym jego inwentarzem skarbów, questów i potworów czyhających na bohaterów.
Sposób, w jaki narysowane są krainy i ich mieszkańcy, jest główną zaletą „Atlandu”. Każda strona jest profesjonalnie rozplanowana, narysowana i pokolorowana. Zresztą jest po temu powód – autor, Nate Piekos, od końca lat dziewięćdziesiątych pracuje przy tworzeniu komiksów, między innymi dla wydawnictw Marvel i DC. To doświadczenie i pewną kreskę widać w „Atlandzie”. Rysunki są pełne szczegółów i ruchu, a mimo to nie tracą czytelności. Widać i czuć, że pokazane miasta i wsie są częścią jakiejś większej krainy. Dominują jasne kolory – lasy są soczyście zielone, kwiaty kolorowe, krew i wnętrzności latające na wszystkie strony w dużych ilościach odpowiednio szkarłatne.
Piękne okoliczności przyrody i lejąca się posoka nie są jednak tym, co najbardziej przyciąga uwagę. Nate Piekos twardo stwierdza, że nie podobają mu się mu współczesne kanony piękna, reprezentowane przez zagłodzone, chude jak trzciny modelki i aktorki. Woli by płeć piękna miała odpowiednio krzywe, kuszące krzywizny: piersi, biodra, pośladki i w „Atlandzie” przelewa swe preferencje na papier. Wynik – gusta są różne – może się podobać lub nie, ale nikt nie zaprzeczy, że jest imponujący. „Atland” ma hektary półnagich ciał, a paski, sprzączki i opinające je tkaniny toczą heroiczną walkę z napierającymi na nie obfitościami.
1)Najwięcej problemów komiks ma z humorem. Piekos na samym początku uczciwie ostrzega, że będzie on niskiego, kloacznego lotu. Słowa dotrzymuje: aluzji i scen wymiotowania, wydalania i innych czynności z tej dziedziny jest sporo. To może niektórych zrazić, na obronę autora trzeba jednak powiedzieć,że miejsca, gdzie nie sposób powstrzymać się od uśmiechu, są liczne. Poza tym artysta używa ładnych, ciepłych odcieni brązu i zieleni.
Gdybym miał podsumować „Atland”, użyłbym bardzo pasującego, angielskiego określenia „guilty pleasure”: coś, co ogląda się z chęcią, ale nie chciałoby się być na tym przyłapanym. Oferuje sprawnie poprowadzoną historię, dobrze narysowaną, wartą poświecenia paru godzin dla zapoznania się z archiwami i okazjonalnych wizyt by poznać dalsze losy bohaterów. Tylko te komentarze znajomych (czytających przez ramię) na temat głębokich dekoltów i hektolitrów wnętrzności…
1) Ciekawostka, bardziej już z dziedziny kultury niż komiksów: autor na forum na stronie komiksu pisze, że wbrew pozorom Atland okazuje się być komiksem nie tylko dla brzydszej płci. Ma sporo czytelniczek, które w przysłanych mailach wyrażają zadowolenie, że pokazuje kobiece sylwetki z prawdziwego świata. Oczywiście nie chodzi tu o wymiary – te z Atlandu są trudne do zobaczenia po tej stronie Valhalli – ale o zasadę konstrukcyjną: jeśli ma się czym oddychać (bez pomocy chirurga plastycznego), to i reszta ciała powinna mieć budowę umożliwiającą utrzymanie takiego ciężaru.