Twórcy komiksu „Joe Shuster. Opowieść o narodzinach Supermana” udowodnili, że historia twórców komiksu może być równie ciekawa jak kolejne przygody herosów. Zwłaszcza gdy chodzi o dzieje superbohatera wszystkich superbohaterów, któremu nikt nie odbierze palmy pierwszeństwa, a który zapoczątkował właściwie cały gatunek. Superman pojawił się po raz pierwszy w "Action Comics" #1 w czerwcu 1938 roku; w zeszycie, którego egzemplarz sprzedano na aukcji 4 lata temu za 3,2 mln dolarów.
Superman za 130 dolarów
[Thomas Campi, Julian Voloj „Joe Shuster. Opowieść o narodzinach Supermana” - recenzja]
Twórcy komiksu „Joe Shuster. Opowieść o narodzinach Supermana” udowodnili, że historia twórców komiksu może być równie ciekawa jak kolejne przygody herosów. Zwłaszcza gdy chodzi o dzieje superbohatera wszystkich superbohaterów, któremu nikt nie odbierze palmy pierwszeństwa, a który zapoczątkował właściwie cały gatunek. Superman pojawił się po raz pierwszy w "Action Comics" #1 w czerwcu 1938 roku; w zeszycie, którego egzemplarz sprzedano na aukcji 4 lata temu za 3,2 mln dolarów.
Thomas Campi, Julian Voloj
‹Joe Shuster. Opowieść o narodzinach Supermana›
Herosi z komiksu, wiadomo, walczą albo o uratowanie świata (ci dobrzy) albo o panowanie nad nim (ci źli). Autorzy również toczyli swoje boje – o wybicie się w branży, popularność, wreszcie gratyfikacje finansowe. Bardzo to przypomina ostatnie boje toczone przez Sapkowskiego z twórcami gry „Wiedźmin” – i tu, i tam mamy naprędce podpisaną umowę (sprzedany za 130 dolarów Superman wydawał się nie najgorszym interesem) i nieprzewidzianą skalę sukcesu, z którego profit trafia do wydawcy, nie twórców. Owa niefortunna sprzedaż za darmochę to wręcz kulminacyjny punkt opowieści.
W komiksie osobista historia Joego Shustera (rysownik) i Jerrego Siegela (scenarzysta) pokazana jest na tle Ameryki lat trzydziestych, potraktowanej tu z sentymentem podobnym do lat osiemdziesiątych w „Stranger Things”. Kino i radio było wówczas świeżą, fascynującą nowinką, pornografia zajęciem dla szemranych mafiozów, a superbohaterowie nie mieli dylematów, kopiąc tyłki Hitlerowi, Stalinowi i Japończykom – świat może był okrutny, ale rządził się prostszymi zasadami. Oczywiście były na nim rysy: matka Shustera uciekła z Rosji przed pogromami, a w Ameryce faszyzował Bund, a po wojnie McCarthy polował na sowieckie czarownice. W kapitalistycznym stawie pływały głównie rekiny, ale czasem i płotka, jeśli się uparła, mogła na niego awansować.
Joe Shuster i Jerry Siegel dorastali w Cleveland, choć rodzina Shustera trafiła tam po kolejnej przeprowadzce wymuszonej problemami finansowymi. Obawiali się ciągle łobuzerskich wyskoków, może antysemickich, może tylko będących efektem tradycyjnej pogardy mięśniaków dla okularników. Julian Voloj (scenarzysta) narzeka we wstępie, że Cleveland dzisiaj nie wykorzystuje własnej legendy i jest zaniedbaną okolicą, pełną biedy i przestępczości, zamieszkaną głównie przez Afroamerykanów. Wtedy jednak, w takim niezbyt komfortowym klimacie, dwójka żydowskich dzieciaków, trochę jak protoplaści dzisiejszych nerdów, fascynowała się science fiction (lata Hugo Gernsbacka) i popkulturową pulpą, co niekoniecznie znajdowało uznanie u nauczycieli. Czując potencjał, jaki niosły krainy wszechmożliwości, czyli SF i komiks, pisali i rysowali na potęgę, marząc o sukcesie, „żeby wreszcie gdzieś nas wydrukowali”. Druk pierwszego obrazka był olbrzymim powodem do dumy. Celem był nie tylko sukces i pieniądze, ale i, a jakże, imponowanie dziewczynom. Wiadomo, że z perspektywy prostej psychologii Superman to kompensacja marzeń twórców o silnym bohaterze wyrywającym laski, a skoro swoje imię Lois Lane dostała po niedostępnej koleżance, sytuacja jest aż nazbyt czytelna. Nerdowie w każdej epoce są tacy sami.
Sama kompensacja nie wystarczyłaby jednak, by osiągnąć sukces o takiej skali. Superman trafił w nie do końca uświadomione tęsknoty Amerykanów. Jego odmienność wówczas polegała też na tym, że akcja toczyła się nie w kosmosie, ale w wielkomiejskiej, znajomo wyglądającej scenerii. Zdobycie olbrzymiej popularności zajęło mu niespełna rok – każdy kolejny numer Action Comics miał większy nakład od poprzedniego, dzieciaki z miejsca pokochały Supermana. Po wojnie euforia nieco opadła – mroczne kryminały prześcignęły popularnością superbohaterów.
Pieczołowitość w oddaniu realiów epoki i detali biograficznych jest imponująca, dociekania autorów robią wrażenie. Przypisy z wyjaśnieniami, z jakiego wywiadu z Shusterem czy strzępu informacji zaczerpnięta jest dana scena, zajmują kilkanaście stron. Powieść graficzna narysowana została przez Thomasa Campiego malarskim, „bezkonturowym” stylem, przypominającym raczej obrazy Edwarda Hoppera niż typowy komiks.
To nie tylko opowieść o tym, jak w bólach rodził się Superman i jak zmieniał się, nim przybrał finalną postać, ale także opowieść o historii samego medium komiksowego w jego superbohaterskim wydaniu. Twórcy przypominają nam zapomniane projekty (Funnyman, SPectre), przekonują, że Kapitan Marvel to bezczelna zrzynka z Supermana i pokazują kadry z zaciętą miną Siegiela mówiącego „nie cierpię Batmana”. Spośród twórców legendarnych postaci superbohaterów najsprytniejszy okazał się zresztą Bob Kane (któremu należy się uznanie tylko za 1/2 czy 1/3 autorstwa Batmana), który twierdził, że w momencie podpisywania umowy był niepełnoletni. Blef poskutkował, umowę unieważniono.
Twórcy Supermana dopiero w 1975 roku wywalczyli dożywotnią emeryturę i umieszczenie ich nazwisk w stopce. Czekam na rozwój dość podobnego „przypadku Sapkowskiego”, zastanawiając się, czy za kilkadziesiąt lat powstanie komiks (film, książka) o twórcy wiedźmina – o tym, jak w schyłkowym, ponurym PRL skodyfikował dla nas fantasy i choć potem przerosło go własne ego, to ostatecznie wygrał (albo i nie) miliony od CD Projekt. Twórcy bohaterów, którzy podbili zbiorową wyobraźnię, podobnie jak reszta świata, marzą bardziej o milionach na koncie niż o podnoszeniu wieżowców.