„Morze Aralskie” to zbiór kilku surrealistycznych opowieści rozgrywających się w bliżej nieokreślonych czasach i różnych miejscach. W wykreowanej przez autorów rzeczywistości wszystko może się wydarzyć. Jest to świat nieokiełznanej fantazji i wyobraźni, ale nie można go nazwać światem baśniowym. No chyba, że mówiąc o baśniach, mamy na myśli trochę przygnębiające i trochę przerażające historie.
Ryby i ludzie
[Jose Carlos Fernandes, Roberto Gomes „Morze Aralskie” - recenzja]
„Morze Aralskie” to zbiór kilku surrealistycznych opowieści rozgrywających się w bliżej nieokreślonych czasach i różnych miejscach. W wykreowanej przez autorów rzeczywistości wszystko może się wydarzyć. Jest to świat nieokiełznanej fantazji i wyobraźni, ale nie można go nazwać światem baśniowym. No chyba, że mówiąc o baśniach, mamy na myśli trochę przygnębiające i trochę przerażające historie.
Jose Carlos Fernandes, Roberto Gomes
‹Morze Aralskie›
Album otwiera opowieść tytułowa. „Morze Aralskie” przenosi nas do miejsca, gdzie niegdyś było morze. Teraz jest tu tylko solna równina przyozdobiona tu i ówdzie rdzewiejącymi statkami i rybackimi wioskami. Ludzie przemierzają te tereny w poszukiwaniu cofającej się coraz bardziej wody. Poza ludźmi są tu także ryby. Próbują jakoś przetrwać i dostosować się do zmieniającego się środowiska. Alternatywą jest ucieczka. A nie jest to takie proste. Nie tylko trzeba przecież zorganizować sobie jakieś ubranie, ale – i to jest najtrudniejsza sprawa – przyjąć postawę pionową. W drugiej opowieści poznajemy pewnego starszego jegomościa, który ma nietypowy problem. Otóż na dachu jego domu znalazł sobie miejsce… byk. Tak, byk. Siedzi tam i nijak nie da się go przegonić. Myślałby kto, że to proste, ale czy ktokolwiek próbował pozbyć się byka z dachu? Nie sądzę. Jak się okazuje potrafią być bardzo uparte, a w razie potrzeby mogą nawet zrobić bardzo smutną minę. Narratorem trzeciej historii jest zmarły, który narzeka na kilka niedogodności związanych z jego aktualną sytuacją. Brak dbałości o groby, czy stawianie na nich sztucznych kwiatów to oczywiście sprawy karygodne, ale bledną one w obliczu prawdziwego skandalu. Otóż całkowicie niewybaczalne jest to, że żywi grzebią swoich zmarłych w ubraniach kiepskiej jakości. Kto chciałby mieć na sobie przez wieczność stare i zużyte stroje? „Otwarcie Kanału Panamskiego” to z kolei krótka historyjka o zawiedzionych nadziejach. Album zamyka opowieść zatytułowana „Zapomniana sztuka pływania w górę rzeki”, w której poznajemy jedną z niegdyś doskonale prosperujących szkół dla… łososi. To tu te uparte ryby uczyły się sztuki pływania pod prąd.
Każda z zawartych w albumie historii jest na swój sposób szalona i dziwaczna. Chodzące ryby, byki na dachach, strajkujący zmarli i bezrobotni trenerzy łososi to na pewno wątki, do których trzeba powoli się podczas lektury przyzwyczaić. Te absurdalne historie trochę śmieszą, trochę przerażają, ale mogą również skłaniać do refleksji. Można je odczytywać jako zwykłą zabawę, ale równie dobrze można potraktować je jako zaskakujący i daleki od oczywistości komentarz na tematy istotne i aktualne. Kwestia niszczenia środowiska, zmiany klimatu, podejście do śmierci i umierania, nieszczęśliwa miłość – to wątki, które można wyławiać z tych narracji. Każdy na pewno inne będzie miał wrażenia z lektury. W moim przypadku pierwsza historia od razu narzuciła pewne skojarzenia z prozą H.P. Lovecrafta. Nie ma tu może tej grozy, ale jednak ryby dostosowujące się do nowego życia i ukrywające się pośród ludzi są odrobinę przerażające.
Każda z tych historii została narysowana w inny sposób. Roberto Gomes postanowił najwyraźniej poćwiczyć trochę różne techniki plastyczne. Mamy tu zatem malowaną w sepiowych kolorach historię o Morzu Aralskim, w której rysownik prezentuje efektownie wykadrowane postapokaliptyczne krajobrazy. Znajdziemy tu duże, często całostronicowe kadry oraz sekwencje rozgrywające się bez słów. „Byk na dachu” jest natomiast rysowany już bardziej wyrazistą, choć delikatną i bardzo szkicową kreską. Kolorystyka jest tu jeszcze bardziej oszczędna – Gomes posługuje się w tej historii tylko ziemistymi żółciami i brązami. W „Ubraniach zmarłego” znajdziemy już bardziej cartoonową, grubszą i nieco sztywną kreskę. Jest tu też nieco więcej kolorów, ale bez przesady – brązy są po prostu tu i ówdzie kontrapunktowane czerwieniami i zieleniami. Rysunki w opowieści o otwarciu Kanału Panamskiego przypominają trochę te z historii o byku dachowcu, ale są bardziej delikatne i szkicowe. No i wreszcie w ostatniej historii rysownik posługuje się kreską podobną trochę do tej z historii o zmarłych. Więcej tu kolorów, ale i tak dominują ciepłe czerwienie, brązy i żółcie. Całość wygląda się całkiem interesująco.
Autor wydanego u nas parę lat temu komiksu „Najgorsza kapela świata” snuje swoje historie nie ograniczając się żadnymi regułami. Kreuje zwariowany świat, w którym wszystko jest możliwe i nie ma sensu niczemu się dziwić. Trzeba po prostu zanurzyć się w tych historiach i dać się poprowadzić autorom. Scenarzysta dba o odpowiednią dawkę absurdu, a rysownik stara się to wszystko pokazać w intrygujący sposób. Czytelnik zaś może potraktować te historie jako zwykłe wygłupy, albo może zacząć szukać drugiego dna w nich ukrytego. Obie strategie gwarantują całkiem niezłą zabawę podczas lektury.