„Terapia grupowa” to komiks, który fascynuje, ale czyta się go bardzo trudno. Zmagania bohatera tej opowieści z kryzysem twórczym, jego autodestrukcyjne zachowania oraz stopniowe pogrążanie się w depresji sprawiają, że czytelnik sam zaczyna odczuwać dyskomfort i podzielać ból autora.
Mieć chaos w sobie
[Manu Larcenet „Terapia grupowa” - recenzja]
„Terapia grupowa” to komiks, który fascynuje, ale czyta się go bardzo trudno. Zmagania bohatera tej opowieści z kryzysem twórczym, jego autodestrukcyjne zachowania oraz stopniowe pogrążanie się w depresji sprawiają, że czytelnik sam zaczyna odczuwać dyskomfort i podzielać ból autora.
Manu Larcenet
‹Terapia grupowa›
Manu Larcenet dał się już poznać jak twórca, który nie przywiązuje się do jednego stylu. Każdy jego komis wygląda, jakby został narysowany przez innego autora. Kreskówkowe, kolorowe plansze, ciężkie czarno-białe, realistyczne rysunki czy zanurzone w odcieniach szarości groteskowe karykatury – wszystko to i wiele więcej można znaleźć w jego bogatej twórczości. To uwielbienie dla różnorodności widać także w „Terapii grupowej”. Mamy tu prawdziwą karuzelę stylów, huśtawkę nastrojów oraz otchłań emocji, tak jakby artysta w tym jednym dziele chciał zawrzeć przekrojowy obraz swojej twórczości i swojego życia. Jest to bowiem komiks autobiograficzny, ale autor dość swobodnie traktuje tę konwencję, zacierając granicę pomiędzy fantazjami szalonego artysty, rojeniami umysłu nafaszerowanego psychotropami oraz prawdziwym światem, który zresztą też jest przefiltrowany przez jego nieokiełznaną wyobraźnię. Czytelnik nigdy nie może mieć pewności, kiedy Larcenet relacjonuje realne zdarzenia, a kiedy przedstawia ich ubarwioną i podrasowaną wersję. Wszystko zostało tu ze sobą przemieszane w sposób, który może przyprawić o zawrót głowy.
Bohaterem opowieści jest autor komiksów, który przeżywa kryzys twórczy. Kryzys, dodajmy, który nie tylko wyniszcza jego samego, ale kładzie się cieniem na jego życiu rodzinnym oraz relacjach z innymi ludźmi. Poznajemy go, gdy sam uczciwie informuje czytelnika, że „skończył się jako artysta”. To wewnętrzne przekonanie napędza go do szaleńczego poszukiwania tematu, dzięki któremu mógłby znów zaistnieć. Obsesja stworzenia wiekopomnego dzieła, które rzuci na kolana cały świat, sprawia, że doświadcza skrajnych emocji. Najpierw jest oczywiście euforia związana z pojawieniem się nowego pomysłu. Pomysłu świeżego, ambitnego i oryginalnego, rzecz jasna. Później artysta pogrąża się w szaleńczej pracy nad realizacją projektu. To bez wątpienia najlepszy moment w tym procesie. Praca daje bowiem nadzieję, że ta iskra jest nadal w nim i pozwoli mu na stworzenie czegoś wielkiego. No i wreszcie przychodzi moment, kiedy – pod wpływem własnych emocji lub opinii innych ludzi – uświadamia sobie, że to, co właśnie stworzył, jest – delikatnie mówiąc – nic niewarte. Wszystko wtedy oczywiście drze na drobne kawałki i pogrąża się w jeszcze większej rozpaczy. I tak w kółko.
Nic nie dają coraz bardziej rozpaczliwe próby zainspirowania się pomysłami innych wielkich twórców komiksów – nawet niemiecki prekursor opowieści obrazkowych, Fryderyk Nietzsche, niewiele tu może wskórać. Wprawdzie jego myśl, że „trzeba mieć chaos w sobie, by porodzić tańczącą gwiazdę” daje bohaterowi energię do dalszych poszukiwań, jednak i one kończą się rzecz jasna fiaskiem. Nie pomagają także sytuacje i postacie z życia codziennego, które niegdyś stanowiły tworzywo jego najlepszych pomysłów. Jeśli nawet szalony rzeźnik nie pomaga, to musi być naprawdę źle. Desperacki pomysł, by szukać pomysłów w rodzinie, stanowiącej zresztą istotne wsparcie dla twórcy, również okazuje się chybiony. Im bardziej autor próbuje, tym gorsze są rezultaty. Nie tylko nie powstaje epokowe dzieło, ale sam autor traci kontakt z rzeczywistością. W tej sytuacji rozwiązanie może być tylko jedno – pobyt w klinice psychiatrycznej. Tu bohater podejmuje próbę odnalezienia równowagi. I choć początkowo stara się zerwać z tworzeniem komiksów i poszukiwaniem przełomowego pomysłu, szybko okazuje się, że to tak nie działa. Kto raz został twórcą komiksowym, jest nim przez całe życie. Tylko - co to za życie?
Larcenet prowadzi narrację w nieszablonowy sposób. Sekwencje przedstawiające popadającego w depresję autora przeplatają się z wytworami jego pogrążającego się w szaleństwie umysłu. To daje mu możliwość popisywania się różnymi stylistykami, które oczywiście – w końcu są one rezultatem rojeń szaleńca – zostają ukazane w przerysowanej, surrealistycznej formie. Mamy tu zatem sekwencje kreskówkowe, są także fragmenty tworzone w stylistyce malarskiej. Znajdziemy również surowe, czarno-białe kadry mrocznego westernu, a nawet mangowy bitewniak przywołujący skojarzenia z kultowym dziełem „Akira” (to twórca zawdzięcza swojemu synowi). Na kartach komiksu pojawia się również cała galeria mniej lub bardziej znanych postaci, zarówno żyjących naprawdę, jak i tych powołanych do życia przez kulturę popularną. W to wszystko wplecione zostały rozważania na temat istoty oraz celów sztuki, źródeł natchnienia, roli geniuszu w procesie kreacji. Rozważania, dodajmy, które zawsze ukazane są w stylistyce kojarzącej się z ich tematyką.
„Terapia grupowa” to komiks kompletny, dojrzały i dający do myślenia. Wydaje się, że każdy, kto zajmuje się pracą twórczą, odnajdzie w nim własne lęki, refleksje oraz nadzieje. Manu Larcenet dzieli się z czytelnikiem swoimi przeżyciami, ale skrywa je pod grubą warstwą przetworzeń, konfabulacji i zabaw formalnych. Daje w ten sposób czytelnikowi okazję do wspaniałej zabawy w dekodowanie znaków, symboli oraz nawiązań do kultury, jakimi rozbłyskuje ta opowieść. Żeby jednak w pełni to wszystko docenić, trzeba przeczytać ten komiks więcej niż raz - ten bowiem przytłacza. Dopiero kolejne lektury pozwalają skupić się na niuansach, czyniących ten komiks wyjątkowym. Choć autor nie stroni od pokazywania własnych problemów z dużym poczuciem humoru, to jednak jego życie w okresie opisanym w komiksie naprawdę nie było łatwe. Z drugiej strony, jeśli dzięki takim mękom stworzył świetny komiks, to… Nie, jednak nie. Nie można mu przecież życzyć kolejnych takich traum. Lepiej niech żyje w zdrowiu i pielęgnuje w sobie jedynie odrobinę tego chaosu, który przysporzył mu już tyle cierpienia. Z tego też może powstać przecież dobry komiks.