Paweł Kłudkiewicz miał znakomity start - jego 8-stronicowa praca wysłana na Międzynarodowy Festiwal Komiksu w Łodzi wpadła w oko Egmontowi, który zdecydował się na publikację nieznanego debiutanta. Autor rozwinął więc pomysł do 48 stron i zaprzepaścił daną mu szansę, a jego komiks „Miś Misza 1: Oxygenesis” obnażył brutalnie wszystkie warsztatowe braki.
Na początku był chaos i tak już pozostało
[Paweł Kłudkiewicz „Miś Misza #1: Oxygenesis” - recenzja]
Paweł Kłudkiewicz miał znakomity start - jego 8-stronicowa praca wysłana na Międzynarodowy Festiwal Komiksu w Łodzi wpadła w oko Egmontowi, który zdecydował się na publikację nieznanego debiutanta. Autor rozwinął więc pomysł do 48 stron i zaprzepaścił daną mu szansę, a jego komiks „Miś Misza 1: Oxygenesis” obnażył brutalnie wszystkie warsztatowe braki.
Paweł Kłudkiewicz
‹Miś Misza #1: Oxygenesis›
Ostatnie cztery lata były trudne dla polskich twórców. Największy wydawca komiksowy skupił się na bezpiecznych rynkowo wznowieniach i antologiach, toteż autorzy tułali się po pomniejszych zinach szukając otuchy. Aż tu nagle gruchnęła wieść, że Paweł Kłudkiewicz, autor o którym słyszeli wyłącznie jego znajomi, zostanie wydany przez Egmont. Jak się okazało, artysta wpadł w oko Tomaszowi Kołodziejczakowi, którego urzekła profesjonalna kreska, klimat i kreacja świata w pracy wysłanej na Międzynarodowy Festiwal Komiksu w Łodzi. Tak zaczęło się Eldorado.
Artysta otrzymał wsparcie w postaci doświadczenia wydawnictwa i jego najlepszych edytorów. A, pomimo wielu plusów jego prac, było co poprawiać. Jego plansze zawieszone w Łódzkim Domu Kultury znaczył kompozycyjny chaos oraz potworny znój, jaki towarzyszył powstawaniu dialogów. Niestety, nawet najlepsi specjaliści nie pomogli tego wyplenić i „Miś Misza 1: Oxygenesis” cierpi na te same bolączki.
Niewątpliwym atutem Kłudkiewicza jest świetna kreska, ale artysta „postanowił” zabić swoje dzieło nadmiarem tekstu i przekonać czytelnika, że nie powinien pisać dialogów. Dymki z wypowiedziami są ogromne i tak sprytnie wpasowane między kadry, że nie sposób ogarnąć ich kolejności. Czytelnik bez pomocniczych strzałek nie jest w stanie przebrnąć przez planszę, bo co i rusz funduje sobie wyprawę w przyszłość lub retrospekcję, czytając komiks w złej kolejności. Album sprawdzi się świetnie jako test inteligencji, w którym wycięte obrazki należy ułożyć w odpowiedniej kolejności, by stworzyły sensowną historię.
Niedawno ukazał się
wywiad z autorem w którym znalazła się odpowiedź na to, dlaczego dialogi są takie drewniane. Kłudkiewicz stwierdził, że „była to upierdliwa robota, bo pierwszy raz musiałem pracować ze słowem w takiej skali. Musiałem pamiętać, by trzymać strukturę, styl, różnicować wypowiedzi każdego bohatera – a tego było masa”. Zdradza to, jak przystało na debiutanta, zwyczajny brak treningu i rodzi nadzieje, że kiedyś może być lepiej. Skala problemu wskazuje jednak, że autor potrzebuje sporo czasu.
Kliknij, aby powiększyć.
Kołodziejczak wybierając Kłudkiewicza nie pomylił się natomiast zupełnie w kwestii jego umiejętności do kreowania klimatycznych uniwersów. Autor wrzuca nas bowiem do 2107 roku, kiedy to Misza decyduje się przystąpić do programu Nosicieli Genów i wchłania kod niedźwiedzia. Na nieszczęście, mutuje, i tak rodzi się Miś Misza – amator cygar praktykujący Zen-Zen, znawca sutry wielkiego paradoksu i głąb, zamknięty w rezerwacie na terenie pustynnej Eurabii. Twórca albumu prawie genialnie kreuje Ziemię na skraju ekonomicznego i ekologicznego Armageddonu, a mistrzowsko radzi sobie zwłaszcza z jednostronicowymi reklamami (plasterki dr. Oppenheimera i hasło „Mamo, mamo, znowu wyskoczyła mu głowa na czole!!!” rzucają na kolana). Mutacje, choroby popromienne i loty międzyplanetarne to codzienność. Wszystko to wygląda na zaczyn doskonałego komiksu. Szkoda tylko, że Kłudkiewicz przesadził z zakwasem.
Scenariusz to dramat, i nie chodzi tu o gatunek. Twórca starał się uchwycić ducha i dynamikę opowieści o agencie Jej Królewskiej Mości, ale brak narracyjnego przygotowania okazał się nie do przeskoczenia. Jak zdradził w cytowanym już wywiadzie „scenariusz został napisany tak, że kupiłem po prostu kilka »bondów« i oglądałem je w kółko”. Ta inspiracja jest widoczna, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że zaczerpnięte zostały wyłącznie negatywne wzorce. Postacie wyskakują jak diabeł z pudełka i albo chcą Misia ogolić, albo podpalić. Czytelnik jest tak zagubiony, że kilka razy wraca do poprzednich kadrów i próbuje je przeczytać w innej kolejności (a nuż to coś rozjaśni). I tu zaskoczenie: nic nie pomaga, mina odbiorcy rzednie, a cudowna kreacja świata zaczyna wyglądać na wypadek przy pracy.
Kłudkiewicz wiedząc, że nie jest wirtuozem pióra, starał się jak mógł. Zgarnął do jednego worka wszystko, co wydało mu się interesujące i połączył ze sobą, a poczwarze, jaka w ten sposób powstała, sprawił najlepszy make up, na jaki było go stać. Tym sposobem wątły scenariusz zyskał świetną oprawę graficzną (a zwłaszcza kolory) i wzbogacił się w intertekstualne nawiązania. Prócz rzeczonych „Bondów” jest tu opowieść o dwóch Galach, ukłon w stronę Andy′ego Warhola, kilka nawiązań do „Strażników”, a nawet trochę Drakuli i Misia Uszatka.
„Miś Misza 1: Oxygenesis” to przede wszystkim kawał dobrego humoru i pokaz możliwości autora, ze szczególnym uwzględnieniem braków warsztatowych. To także zmarnowana szansa na świetny debiut w okolicach 2025 roku. Jak głosi żartobliwa nota na okładce, Kłudkiewicz zamierza tworzyć opowieści o Miszy do 2031 roku. Być może właśnie wtedy ukaże się dopracowany drugi tom.