Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 14 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Romuald Pawlak
‹Inne okręty›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułInne okręty
Data wydania12 listopada 2003
Autor
Wydawca RUNA
ISBN83-89595-01-X
Format264s. 185x125mm
Cena24,50
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Inne okręty

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 4 5 6

Romuald Pawlak

Inne okręty

– Asa, Asaaa!
– Cicho, śpij.
Jej obraz wciąż trwał pod powiekami. W otoczeniu Białego i innych, zaniepokojona. Kawałek mokrego płótna w jej ręku. Chłód na czole.
Lecz wkrótce powróciła bestia i musiał walczyć, słabnącą ręką bronić się przed maszkaronem, przed Mariną, która nie dawała mu spokoju, wpychała w piekielny ogień. Zaklęcie „Asa” nie wystarczało, spadał w otchłań, a mnich w klatce recytował mu Pismo na pożegnanie…
* * *
Ocknął się w kamiennej rynnie wodociągu, który słodką wodę z ujęcia gdzieś ponad Tumbez rozprowadzał po okolicznych polach. Lodowaty strumień otrzeźwił de Manjarresa, pluszcząc mu wokół brody. Skaleczenia i drobne rany, których pełno miał na ciele, były już na wpół zasklepione, choć przy poruszeniu bolały. Kiedy wstał, dziura w prawym boku otworzyła się, upuszczając do strumienia trochę krwi. Żył jednak.
Tumbez rysowało się o jakieś legua na wschód. Zaklął, przetarł twarz dłonią i zwymiotował, w końcu, zataczając się z braku sił i poczucia beznadziejności, powlókł się w stronę miasta.
Byłby łatwym łupem dla pierwszego lepszego drapieżnika albo Indianina żądnego hiszpańskiej krwi, boża opatrzność czuwała jednak tego wieczoru nad jego marną duszą i żadne, ludzkie czy zwierzęce bydlę nie weszło mu w drogę.
* * *
– A co miałem im powiedzieć, skoro nic nie wiem – mówił z goryczą de Manjarres jakiś czas później, kiedy dotarłszy do faktorii Nuñeza został opatrzony przez wezwanego medyka, a przebrawszy się, jął leczyć podły nastrój winem zmieszanym z wodą. Teraz, zdając gospodarzowi sprawę z tego, co zaszło, popatrywał nieprzyjaźnie spode łba. Dociekliwość Ribeiry doprowadzała go do białej gorączki. – Kiedy wojna, nie wiem przecież. Że wojna, ślepym trzeba być, żeby nie zauważyć, więc cóż to dla nich za informacja.
Przerwał, upił trochę wina.
– Ty, Nuñez, wiesz więcej ode mnie, a i tak nie znasz pewnie terminu. Ja, nawet na torturach, prędzej całe Pismo bym im wyśpiewał niż kampanijne plany i daty – ciągnął myśl dalej. - A zresztą daj spokój, nakarmili mnie jakimś świństwem smakującym jak płynny ołów, może im coś powiedziałem. Nie wiem, nie pamiętam.
– Moi ludzie giną, ciebie zaś puścili – rzekł wolno kantornik. – To mnie zastanawia, Pedro. Dlaczego oni cię puścili? Tego pewnie też nie pamiętasz, co?
De Manjarres milczał z gniewną miną. Tak było. A Ribeira zasiał w nim wątpliwość, że może nie zapamiętał czegoś ważnego.
– Szukałem cię… bez powodzenia – dodał Nuñez nieoczekiwanie. – A tu, proszę, sam się znalazłeś…
Kapitan syknął z bólu, bo co się poruszył, któraś z szarpi raziła rany czy rozległe otarcia, nie pozwalając zapomnieć o doznanej torturze. Chmurnie spojrzał na przyjaciela. Czas było kończyć tę bezsensowną gadaninę.
– Pisz, co chcesz przekazać Tenorio i pozostałym, bo ja wracam do portu i wypływam czym prędzej.
Nie powiedział o jednej jedynej rzeczy, którą akurat zapamiętał wyjątkowo dobrze: o kobiecie, która pojawiła się pośród jego katów, a dziwnie przypominała Asarpay. Być może pamięć zachowała sen, majak, ale de Manjarres dałby sobie głowę uciąć, że działo się to naprawdę.
Wojna nadchodziła wielkimi krokami. A w jej przededniu, wobec ryzyka własnej śmierci, nawet Ribeira mógłby wyżej postawić życie własne niż jakiejś Indianki.
I wyżej niż przyjaźń.
* * *
Powróciwszy na zabrę, sprawdził najpierw, jak stoją sprawy z ładunkiem. Milczeniem zbywał spytki de Balcanazara, który choć w handlu sprawił się jak należy, to przecież denerwował się kilkudniową nieobecnością kapitana. A zobaczywszy go poranionego, z głową obwiązaną szmatą, pociętego na gębie (szczęściem rany pod kaftanem widać nie było), zupełnie już nie potrafił zgadnąć, co zaszło – i czy indiański oddział lada chwila nie zawiedzie całej załogi na plac kaźni. Już tam ku przestrodze dyndało kilku krewkich Hiszpanów. Balcanázar nie pragnął takiego towarzystwa.
Wreszcie jednak nie wytrzymał:
– Stało się coś? Odpływamy czy stoimy w porcie?
De Manjarres zacisnął dłonie na mieczu, przezornie odczekał, aż pierwsza fala krwi odpłynie. Przecież nie powie, że porwali go Indianie. Balcanázar zaś nie był głupi, domyślał się jakiejś potyczki, i nie z komarami przecież.
– Szykuj statek do drogi, Bartolomeo. A Orgoñez też niech się nie obija! Wypływamy natychmiast – rzekł wreszcie, unikając jasnej odpowiedzi.
Na to de Balcanázar już nic nie odrzekł, szybko wymknął się z kapitańskiej kajuty, po drodze ostrzegając załogę, aby de Manjarresowi nie wchodzić w paradę, bo wściekły jak byk. Pedro tymczasem rzucił się na łóżko, natychmiast pogrążając się we śnie.
Obudziło go mocne szarpnięcie: odbijali od kei ciągnięci przez tumbezańską galerę. Wyglądając przez bulaj, widział de Manjarres pogan, którzy – gdyby dać im broń do ręki – niejednemu hiszpańskiemu czy portugalskiemu kapitanowi sprawiliby kłopoty. Pióra wioseł zagarniały rzeczną breję zgodnym rytmem, wszystko uporządkowane do ostatniego ruchu, każdy wiedział, co robić. A przecież załadowana towarem „Gwiazda” to nie byle piórko, że dmuchnąć i samo poleci.
„Kto wie – pomyślał – czy nie było błędem uczenie ich marynarskiego fachu, czy się to nie zemści w czasie nadciągającej wojny”.
Wreszcie wypłynęli na wody zatoki, ciągnąca ich galera odeszła na bok, zaszumiały rozpuszczane żagle. „Gwiazda” kilkakrotnie pochyliła się na boki, łapiąc nowy punkt równowagi. I majestatycznie ruszyła, z tym śpiewem płócien, który ludzie morza słyszą nawet we śnie, bez którego często nie potrafią odzyskać poczucia bezpieczeństwa, którego brak im nawet w zamtuzie, gdy dziewkę mają na kolanach albo w łożu.
Odwróciwszy spojrzenie od bulaju, przeszedł de Manjarres kilka kroków po kabinie, próbując wprowadzić się w skupienie i namysł potrzebne do obrachowania, jak wyjdzie na tym rejsie. Rozpaczliwie starał się odwrócić myśli od Asarpay i porwania, wreszcie od nieprzyjemnej rozmowy z Nuñezem.
Nie powiódł mu się ten zamiar, jego wzrok mimo woli padł na drobny przedmiot spoczywający obok podręcznego lustra. Srebrny sześciokąt. Słońce. Przepustka do jej świata. Cała złość i ból powróciły.
„…Niech to jasny szlag! Dobrych trzysta legua zrobiłem, żeby ją wyrwać z piekła wojny, a ona miała czelność odmówić!? Na Rany Chrystusa, dlaczego? Dlaczego? – miotał się po kabinie, wyładowując swą złość na Bogu ducha winnych przedmiotach. – Boi się? Nie może opuścić Tumbez?”
Po uwolnieniu z rąk Indian, wędrując w stronę miasta, miał czas przemyśleć parę spraw. Jeżeli pamięć nie płatała mu okrutnych figli, domysł, że Asarpay pracuje dla swoich, zamienić należało w pewność. Zwykła indiańska dziewczyna nie znałaby tak dobrze hiszpańskiego. I on czasem zrobił coś dla Korony, więc nigdy nie zależało mu na ostatecznym wyjaśnieniu tej sprawy. Cóż mógłby jej ważnego przekazać, jaką tajemnicę zdradzić?
Porwanie i jej obecność pośród Indian, u boku Białego, wiele zmieniała. Nie przyznał się Nuñezowi, ale w swym uwolnieniu dopatrywał się ręki Asarpay.
Czy ona naprawdę uważała, że może się czuć bezpieczna?!
Z wolna się uspokajał, złość mijała. „Szkoda tylko potarganych map – myślał – Ruiz będzie wściekły”. Sięgnął po bukłak, lecz łyk cierpkiego wina, zamiast przynieść ukojenie, dał ustom posmak porażki. Ze wstrętem odstawił go na skrzynię, w której trzymał swoje rzeczy. Oboje głupio postępowali, ale de Manjarres ze wstydem przyznawał teraz przed sobą, że jednak to on grubo przeholował.
Powinien być twardy. A nie był. Stanowczy. A zachowywał się jak jakiś dworski fircyk cytujący romanse, ale nie umiejący zabrać się do rzeczy.
Powinien był jej zaufać. A próbował narzucić swoje rozwiązanie.
Powoli docierała do niego ta najgorsza myśl: że wszystko zepsuł.
Amulet parzył go, przyciągał wzrok. De Manjarres przełamywał się w sobie, wreszcie zebrał na odwagę, chwycił go i podszedł do bulaju z zamiarem wyrzucenia w toń, bo przecież niczego nie dało się odwrócić, Tumbez zostało parę legua za rufą. Lecz amulet jakby się przykleił do skóry, nie dawał oderwać. Zdawał się ważyć więcej niż cała „Gwiazda”.
Powoli w umyśle kapitana począł narastać inny zamiar, niewiarygodny, lecz wcale nie szalony. A jeśli nawet, do diaska z tym! Z szaleństwem zbratał się w chwili, kiedy wstąpił na „Vencino” płynący do Nowej Hiszpanii. Chwilę się jednak wahał, nim podszedł do drzwi kajuty, otworzył je z hukiem, prawie wyrywając z zawiasów, i wrzasnął na Balcanazara. Ten z wyraźnym ociąganiem podszedł do kapitana. Zachowywał powściągliwość, bo widać było, że lepiej de Manjarresa nie drażnić, sam przecież ostrzegał przed tym ludzi.
– Przygotuj mi jolkę – rozkazał kapitan.
Bartolomeo natychmiast pojął w czym rzecz i zdumiał się, bo choć wydarzenia ostatnich dni układały się w szereg, na którego końcu była kobieta, podjąć taką decyzję, no, no, czyste wariactwo…
– Kapitanie – zaoponował łagodnie – nie możesz porzucić okrętu. Co z towarem? A twoje życie, Pedro – dodał mniej pewnie. – Ryzykownie włazić między te czerwone karakany. A my? Mamy tu czekać? Co z tymi piratami na tratwach, nocą? Trzeba by odpłynąć dalej…
De Manjarres podszedł tak blisko, że prawie się zetknęli. Bartolomeo nigdy tak nie przemawiał. Człowiek od wykonywania rozkazów rzadko pozwala sobie na spory z wyższymi od siebie – jeśli to nie zwykła głupota, muszą być mocne podstawy. Zżyli się ze sobą podczas ostatnich paru rejsów na tej trasie, można to już było chyba nazwać pewną poufałością, a może i początkiem twardej przyjaźni. Balcanázar był uczciwy i niegłupi, a kompetencji dowiódł chociażby w trakcie straszliwej burzy, która złapała ich na wysokości przylądka Passao i omal nie zatopiła. Wkrótce poprowadzi swój pierwszy kapitański rejs, Pedro nie miał co do tego wątpliwości. Więc tylko spojrzał mu prosto w oczy, wytrzymał zdziwione i ryzykownie twarde spojrzenie swego oficera, a kiedy ten wreszcie uciekł wzrokiem na brzeg widoczny legua od „Gwiazdy”, rzekł:
– Poprowadzisz statek do Panamy. Niech Tenorio towar sprzeda, ty ludzi rozpuścisz i zaczekasz, pół roku, ani dnia krócej, chyba że wojna, wtedy czekaj wedle uznania, byleś nie oszukał. Jeśli nie wrócę, zysk jest twój. Rozumiesz?
Odszedł na krok.
– Ale nie ciesz się zawczasu – dorzucił jeszcze przez ramię, stając w drzwiach kajuty. Zamierzał wziąć kilka drobiazgów. – Wojna jeszcze nie wybuchła, Bartolomeo. Przywiozę tę indiańską dziewkę, nim Korona da ogień pod proch. Choćby siłą uwiozę, klnę się na Boga.
Naraz, nieoczekiwanie, odwrócił się w stronę Balcanazara.
– Kochałeś kiedy kogoś tak, że gotów byłbyś zginąć za niego albo dla niego? – spytał z nagłą szczerością, zaskakując sam siebie. – Kochałeś do bólu, do zatracenia?
Wszedł do kabiny.
Chwilę później usłyszał cichy głos Bartolomeo mówiącego do kogoś:
– Chyba oszalał, gardło kłaść za indiańską babę, jakby naszych brakło.
Prawie mógł zobaczyć niedowierzające kręcenie głową swego pierwszego oficera. Tylko się uśmiechnął i zawiesił sobie słońce na szyi, pozwalając płytce srebra lec na piersi, blisko serca.
* * *
Na brzegu porąbał jolkę siekierą. Łódka mogłaby się przydać jakiemuś Indiańcowi, a takich prezentów de Manjarres czynić nikomu nie zamierzał. Podobnie z siekierą: darmo nie odda, zawiesił więc ją sobie na ramieniu, po przejściu mangrowców i dotarciu do Tumbez wyrzuci w jakieś błota. W mieście poręczniejszy będzie miecz.
Przejrzał horyzont, ale „Gwiazda” już zniknęła za cyplem Puazu. To nic, do Panamy będą jeszcze płynąć inne okręty. Na jeden z nich zdąży – razem z Asarpay.
Słuchając rechotu żab, ruszył w stronę rysującego się na horyzoncie miasta.
Znad górskiego szczytu właśnie wychodziła długa chmura, której ostry bok przypominał dziób karaweli. Podobnie jak przedzierający się przez mangrowce mężczyzna zmierzała w stronę Tumbez.
koniec
« 1 4 5 6
1 grudnia 2003

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Hidalgos de putas
— Paweł Pluta

Tegoż twórcy

Groch z kapustą
— Michał Foerster

Zrobieni w balona
— Michał Foerster

Mało fantasy, jeszcze mniej historii
— Jakub Gałka

Rozczarowaniem i niesmakiem
— Agnieszka Szady

Wody cierpienia
— Romuald Pawlak

Igraszki z babcią Prawdą Historyczną
— Eryk Remiezowicz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.