Mag obrócił posępny wzrok na niebiosa. Jego chlebodawca miał rację: jakieś paskudztwo lęgło się nad zatoką, wyciągając mroczne macki w stronę lądu. Jak nic zaraz zacznie padać. Na wodach Finnae już kładł się ciemny, groźny cień.
Rosselin potrafił przewidzieć, jak się to wszystko zakończy. Miał okazję zasmakować takich perypetii w czasie nauki w murach Akademii. Najpierw wzory magiczne wymieszane w nierozpoznawalną masę i nie dające się użyć, a w głowie mętlik i groch z kapustą. Później… później ciężar nauczycielskiej rózgi – nie mylić z różdżką! – na tyłku.
Wody cierpienia
Mag obrócił posępny wzrok na niebiosa. Jego chlebodawca miał rację: jakieś paskudztwo lęgło się nad zatoką, wyciągając mroczne macki w stronę lądu. Jak nic zaraz zacznie padać. Na wodach Finnae już kładł się ciemny, groźny cień.
Rosselin potrafił przewidzieć, jak się to wszystko zakończy. Miał okazję zasmakować takich perypetii w czasie nauki w murach Akademii. Najpierw wzory magiczne wymieszane w nierozpoznawalną masę i nie dające się użyć, a w głowie mętlik i groch z kapustą. Później… później ciężar nauczycielskiej rózgi – nie mylić z różdżką! – na tyłku.
Romuald Pawlak
‹Wody cierpienia›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Romuald Pawlak |
Tytuł | Wody cierpienia |
Opis | Pierwsze z opowiadań o przygodach maga Rosselina, o którym opowiada książka „Czarem i smokiem”, zapowiadana przez Fabrykę Słów na czerwiec 2005. |
Gatunek | fantasy |
Są takie dni, kiedy mroczne wspomnienia powracają. Burzą spokój, wpychają człowieka w depresję.
Rosselin, młody mag pogodowy najniższej, trzeciej kategorii, był w takim właśnie nastroju. W jego duszy, niczym mleko zsiadające się w kadzi, gęstniał ponury smutek. Wkrótce będzie można go ciąć w kostki, pakować i sprzedawać tym wszystkim wesołkom z Fertu, którzy chcieliby zasmakować rozpaczy wymieszanej z rezygnacją. Depresji maga, którego przerosły fanaberie żywiołu.
O ile odważą się poczuć, jak to jest być kiepskim magiem-pogodnikiem…
Na razie wciąż tylko snuł katastroficzne wizje, bo wcale nie był gotowy przejść do czynu. Z tarasu pałacu malarza Astrogoniusza obserwował miejsce, gdzie uderzyłoby jego ciało, gdyby jednak postanowił odebrać sobie życie. Ale mógłby to zrobić tylko w przypływie nagłego szaleństwa, o które się nie posądzał.
Artysta wzniósł swój pałac już poza murami stolicy, po drugiej stronie Zatoki Finnea. Wielka, wysmakowana architektonicznie budowla stanęła na stromym zboczu, które w tym miejscu urywało się niskim, pionowo opadającym klifem. Z ostatniego piętra Astrogoniusz kazał budowniczym wysunąć ponad skarpę długi taras podtrzymywany przez kolumny wbite w dno zatoki.
To właśnie stojąc na jego krańcu Rosselin snuł swoje ponure rozważania, oddzielony od śmierci tylko żelazną balustradą wykutą w kształcie winnego pnącza oraz świadomością, że wciąż nie spisał testamentu.
W dole śmigały łódki o barwnych żaglach, tworząc wzór dręczący pamięć maga niczym kolce kaktusa wbijane pod paznokcie.
Tu żagiel różowy niczym majtki Zejfy d’Argilach, uroczej dwórki cesarzowej, obiektu miłosnych westchnień malarza… tam biały jak śnieg na szczytach pobliskiego łańcucha Alherydów… ówdzie wreszcie czarny z białą, wijącą się nieregularnie kreską oznaczającą własność członka Rady Magów. Razem tworzyły kompozycję przypominającą Rosselinowi piętrowe zaklęcia, w których każdy odrębny człon wydzielano odpowiednią barwą. Zestresowanym, a często także wymęczonym całonocnymi balangami uczniom Akademii Magicznej wcale te piętrusy nie chciały wchodzić do głów. Musiano je tam wbijać siłą.
Teraz tamte szkolne wspomnienia powróciły, kiedy z wysokości tarasu obserwował zatokę. Próbował nawet odwrócić głowę, ale ów budzący upiory widok przyciągał maga z perwersyjną siłą.
A może po prostu Rosselin wolał nie oglądać się za siebie, w stronę pałacu Astrogoniusza?
– Chyba zbiera się na burzę – usłyszał głos malarza. Ten, przesłonięty wielkimi sztalugami, pozostawał niewidoczny dla maga, nawet gdy pogodnik porzucił obserwowanie żaglówek. – Ty się lepiej postaraj o dobrą pogodę, bo na zbity pysk wywalę i nie będzie żadnego zmiłuj…
Astrogoniusz słynął z ciętego języka i brutalnego zachowania. Obie te cechy nasilały się podczas tworzenia. A teraz pracował nad obrazem zamówionym przez samą cesarzową, Joannę f’Imperte. W ciemno można było przyjąć, że wszelkie przeszkody doprowadzą go do złości zdolnej zagotować wodę w zatoce poniżej.
Mag obrócił posępny wzrok na niebiosa. Jego chlebodawca miał rację: jakieś paskudztwo lęgło się nad zatoką, wyciągając mroczne macki w stronę lądu. Jak nic zaraz zacznie padać. Na wodach Finnae już kładł się ciemny, groźny cień.
Rosselin potrafił przewidzieć, jak się to wszystko zakończy. Miał okazję zasmakować takich perypetii w czasie nauki w murach Akademii. Najpierw wzory magiczne wymieszane w nierozpoznawalną masę i nie dające się użyć, a w głowie mętlik i groch z kapustą. Później… później ciężar nauczycielskiej rózgi – nie mylić z różdżką! – na tyłku. O dydaktycznych zdolnościach wielu wykładowców najlepiej świadczył fakt, że niemal całą kadrę chłopcy nazywali „Siłaczkami”.
Na razie Astrogoniusz po rózgę nie sięgnął, tym bardziej że żadnej nie miał pod ręką. Ale przy jego gwałtowności nie należało tego wykluczać.
Rosselin westchnął, żałując, że zamiast do studiów nad subtelnościami pogody, bardziej przykładał się do uroków życia towarzyskiego.
– No to się porobiło… – mruknął do siebie i zaczął wypowiadać zaklęcie przeciwburzowe. Ostatnie, jakiego do tej pory nie użył. Zrobił kilka kroków w stronę malarza – może kiedy zrozpaczony mag będzie z bliska przyglądał się artyście, czar nabierze mocy urzędowej i zadziała?
Tymczasem Astrogoniusz w dzikim szale twórczym rzucał farbę na płótno. Rozpryskiwała się wokół jak krople krwi zarzynanego zwierzęcia. Ekscentryczna broda artysty, długa na łokieć, opadająca na pierś dwoma rozdzielonymi i związanymi białą tasiemką pasmami, kiwała się energicznie w takt machnięć pędzlem. W miejscach, gdzie kolorowej mazi udało się zatrzymać na płótnie, dochodziło do prawdziwej bitwy. Lniana tkanina ostatkiem sił broniła się przed ciosami sobolowego włosia.
Mag sprawdził efekt czaru. Z nadzieją dostrzegł, że choć chmury nie odeszły, to i nie zgęstniały. „Dobre i to” – pomyślał smętnie.
Naraz artysta zaklął wściekle, z rozmachem rzucając pędzel na posadzkę.
– Poczułem kroplę deszczu! – wrzasnął. – Do jasnej cholery, przeklęty chmurołapie, miałeś mi zrobić słońce! SŁOŃCE!!!
Rosselin nerwowo przygryzł wargę. Tymczasem narzędzie pracy Astrogoniusza, tocząc się z cichym turkotem, dotarło do krawędzi tarasu i znikło. Pogodnik pomyślał z nadzieją, że może przynajmniej trafi jakiegoś maga przepływającego w dole swoją żaglówką.
Westchnął ciężko.
– Panie, to tylko farba – zaczął, nadając głosowi jak najbardziej uspokajający ton. – Malujesz tak… – poskrobał się w głowę, szukając odpowiednio barwnego określenia – … tak intensywnie, że jej krople fruwają wokół ciebie niczym jaskółki…
– Ty mi tu nad poziomy nie wylatuj – mruknął nieco udobruchany artysta. – Farba nie kapie z nieba, kretynie. – Spojrzał w górę, przyglądając się chmurom. – Kiepsko to widzę. Marny z ciebie mag pogodowy, oj, marny… Dałem się nabrać na siłę reklamy.
„Nie na siłę reklamy, tylko na siłę zaklęcia” – poprawił go w myślach Rosselin.
I wtedy on również poczuł na policzku kroplę deszczu.
– O, psiakrew! – jęknął odruchowo – By to kozia broda w supeł zawiązana…
Astrogoniusz ponuro spoglądał to na obraz, to na maga, to wodził spojrzeniem w poszukiwaniu zaginionego pędzla. Pogłaskał swoją rozdzieloną brodę.
– No, dzięki… A teraz bierz się za sztalugi – warknął wreszcie, sam sięgając po pozostały sprzęt.
– Pa… panie, ja w komnacie wyczaruję trochę słońca! – Rosselin struchlał z przerażenia. – Przysięgam! – dodał szeptem.
Niebo tymczasem pochmurniało coraz bardziej. Ledwie zdążyli przenieść wszystkie graty do pracowni malarza, lunął ostry deszcz, z impetem waląc w taras i szyby pałacu.
Artysta rozejrzał się najpierw po swej komnacie, później obrzucił maga gniewnym spojrzeniem.
– Podoba się praca u mnie? – spytał. – To poproszę cię teraz o wyczarowanie dobrego światła, choćbyś miał użyć do tego psiej kupy albo włosów samej cesarzowej. A jak ci się nie uda, to przerobię na bejcę do gruntowania płócien, rozumiesz?
Tymczasem na dworze wciąż padało. Padało i padało, strumienie wody waliły z nieba niby trzydziestego dziewiątego dnia Potopu przed zstąpieniem Aarafiela. W miejscu gdzie stały sztalugi Astrogoniusza, po tarasie rozpełzła się plama farb różnego koloru. „Służba będzie miała sporo roboty” – pomyślał Rosselin, nerwowo skubiąc krótką brodę. W końcu wyrwał sobie jeden włos i obejrzał go pod światło, szukając przedwczesnej siwizny. Nawet w wieku dwudziestu sześciu lat można się jej nabawić, jeżeli życie jest jednym wielkim stresem. A młodemu magowi trosk nie brakowało.
Astrogoniusz pracował, mamrocząc pod nosem niezrozumiałe klątwy. Magowi z wysiłku łzy napłynęły do oczu, ale powietrze w komnacie stało się świetliste. Dawało to Rosselinowi godzinę spokoju na dogłębną analizę swojego zarostu.
Nagle zrzędzenie artysty i szelest sobolowego włosia drapiącego tkaninę obrazu ustały.
– Cudna pogoda – ponuro stwierdził Astrogoniusz i niechętnie spojrzał na taras zalany deszczem. – Dokładnie taka, jaką zamawiałem…
Rosselin wypowiedział czar wzywający Pierwszego Maga, który cała Akademia nazywała nieoficjalnie „ostatnim zaklęciem desperata”, bowiem używało się go tylko w przypadku zagrożenia życia, nagłej impotencji lub innych okolicznościach, gdy wszystko inne zawiodło. Perspektywa śmierci z ręki malarza niewątpliwie była powodem do sięgnięcia po tę ostatnią deskę ratunku. „Daj słońce na niebie – poprosił pogodnik. – A potem bierz, co chcesz. Bo on mnie zaraz wywali z roboty”.
– I słońce takie cudne – malarz popatrzył na niebo pociemniałe od ciężkich deszczowych chmur, przez które nie przebijał się ani jeden promyczek słońca.