Prawdę mówiąc, konwencja alternatywnej historii niezbyt się rzuca w oczy. Może to dlatego, że podbój Ameryki istnieje w naszej świadomości raczej jako zbiór przygód z książek o kowbojach w Północnej, niż prawdziwe wydarzenia, do tego w Południowej. Dlatego też nie odczuwa się zmiany toru dziejów tak, jak na przykład w bezpośrednio nas dotyczącym „Vaterlandzie” czy choćby nawet „Człowieku z Wysokiego Zamku”. A przecież jeszcze zanim zaczyna się książka, gdzieś w Andach ginie Francesco Pizzarro razem ze swoimi konkwistadorami. W pierwszym zaś rozdziale znajdujemy się już w inkaskim mieście, gdzie łaskawie pozwolono Hiszpanom wygospodarować trochę miejsca na port handlowy i kilka ulic.
Hidalgos de putas
[Romuald Pawlak „Inne okręty” - recenzja]
Prawdę mówiąc, konwencja alternatywnej historii niezbyt się rzuca w oczy. Może to dlatego, że podbój Ameryki istnieje w naszej świadomości raczej jako zbiór przygód z książek o kowbojach w Północnej, niż prawdziwe wydarzenia, do tego w Południowej. Dlatego też nie odczuwa się zmiany toru dziejów tak, jak na przykład w bezpośrednio nas dotyczącym „Vaterlandzie” czy choćby nawet „Człowieku z Wysokiego Zamku”. A przecież jeszcze zanim zaczyna się książka, gdzieś w Andach ginie Francesco Pizzarro razem ze swoimi konkwistadorami. W pierwszym zaś rozdziale znajdujemy się już w inkaskim mieście, gdzie łaskawie pozwolono Hiszpanom wygospodarować trochę miejsca na port handlowy i kilka ulic.
Romuald Pawlak
‹Inne okręty›
Lubię historie alternatywne. Za to, jak słyszałem, nie lubią ich historycy, bo mają dosyć roboty z gdybaniem, co się stało, i nie potrzeba im dodatkowej z gdybaniem, co by się mogło stać. Jednak najwyraźniej albo ta niechęć jest niezbyt powszechna, albo mało intensywna, jako że Runa, współkierowana przecież przez mediewistkę, wydała „Inne okręty” autorstwa Romualda Pawlaka.
Znam tę powieść od trzech lat, fragmenty od czterech, zdarzyło mi się nawet udzielać ochotniczo konsultacji z dziedziny, jak by to dziwnie przy książce o Inkach nie brzmiało, akrobacji lotniczej. Interwencja dotyczyła jednego zdania, a w nim jednego słowa, ale zawszeć to wpływ na dzieło artystyczne. Nic dziwnego, że po zainwestowaniu w nie tak wielkiego wkładu intelektualnego czekałem, aż ukaże się w formie innej, niż niepozorne pliki brudnopisów gdzieś na komputerowych dyskach. No i doczekałem się.
Prawdę mówiąc, konwencja alternatywnej historii niezbyt się rzuca w oczy. Może to dlatego, że podbój Ameryki istnieje w naszej świadomości raczej jako zbiór przygód z książek o kowbojach w Północnej, niż prawdziwe wydarzenia, do tego w Południowej. Dlatego też nie odczuwa się zmiany toru dziejów tak, jak na przykład w bezpośrednio nas dotyczącym „Vaterlandzie” czy choćby nawet „Człowieku z Wysokiego Zamku”. A przecież jeszcze zanim zaczyna się książka, gdzieś w Andach ginie Francesco Pizzarro razem ze swoimi konkwistadorami. W pierwszym zaś rozdziale znajdujemy się już w inkaskim mieście, gdzie łaskawie pozwolono Hiszpanom wygospodarować trochę miejsca na port handlowy i kilka ulic.
Oczywiście prawdziwy hidalgo, choćby i gołodupiec szukający zarobku z daleka od Hiszpanii, nie pozwoli się tak traktować, toteż najpierw na horyzoncie metaforycznym, a potem rzeczywistym, pojawiają się żagle floty inwazyjnej. Cel nadchodzącej armii jest jasny – rozgonić dzikusów, rozgonionych wyłapać, a tych, którzy to przetrzymają – zewangelizować. Zadanie szybkie, łatwe i, uwzględniając hoże Indianki, przyjemne. Rzecz jasna nie zdradzę żadnej tajemnicy, gdy powiem, że jego realizacja okaże się znacznie bardziej kłopotliwa, niż przewidują hiszpańscy dowódcy.
Ten polityczno-wojenny wątek jest jednak głównie tłem, fakt, że wyrazistym, dla romansu kapitana Pedra de Manjarresa i Indianki Asarpay. Właściwie „romans” to stanowczo za mało powiedziane, de facto jest to nadzwyczaj solidny związek, zwłaszcza w porównaniu z poprzednim małżeństwem, po którym kapitanowi pozostały koszmary nocne z dawną żoną w roli sępa. Trwałość owa okaże się nader przydatna, jako że tocząca się wojna stanowczo nie sprzyja życiu rodzinnemu. Konkretnych nieprzyjemności, które ma przygotowane dla państwa de Manjarres, oczywiście nie zdradzę, acz pozwolę sobie wspomnieć, że wymagają one także podróży w Andy, mile mi ubarwianej niedawnymi wspomnieniami z dwukrotnie wprawdzie niższych, ale jednak sporych, słowackich Tatr.
Jak już wspomniałem, lubię alternatywne historie, więc chętnie bym widział rozwinięcie tej o kilka, może kilkanaście następnych lat. Cóż, kiedy konstrukcja książki chyba to uniemożliwia – piętnaście lat uganiania się za sobą kobiety i mężczyzny na tle kotłującej się polityki wykończyłoby każdego czytelnika. Co innego, gdyby autor nakręcił o tym serial, jak najbardziej zresztą południowoamerykański, ale może i lepiej, że tego nie zrobił. Zresztą, jak pamiętam, przyznał się swego czasu do dalekiej (bardzo dalekiej, nie ma bezpośredniego podobieństwa) inspiracji „Mistrzem i Małgorzatą”, a to nie jest dobre podłoże dla opery mydlanej.
Mimo wszystko pewne migawki dalszej historii są. Od inkaskich wywarów różne rzeczy się ludziom robią, w tym przypadku jeden z bohaterów miewa ataki jasnowidzenia, w których pojawiają się potencjalne przyszłości. Zresztą jeden z takich fragmentów, pod tytułem „Namaluj gołębia, Berckheyde”, funkcjonuje jako samodzielne, całkiem niezłe opowiadanie. Swego czasu opublikowała je bodajże „Magia i Miecz”. W ogóle publikacji w czasopismach ma Romek Pawlak dość dużo, natomiast „Inne okręty” są chyba jego pierwszą wydaną wreszcie książką.
Dla ścisłości jednak, książki tej w rękach jeszcze nie miałem i znam ją nadal jako plik kartek wypuszczonych z drukarki i reprodukcję okładki. Początkowo proponowałem nawet, że wykorzystam wersję z 2000 roku, ale autor odradził twierdząc, że od tego czasu wiele się zmieniło. Prawdę jednak powiedziawszy, zmiany są, jak przypuszczam, raczej z dziedziny korekty niż redakcji fabuły, bowiem nie rzuciły mi się w oczy żadne niezgodności z tym, co zapamiętałem poprzednio. Aczkolwiek może przy jakiejś okazji zaprzęgnę komputer do porównania obu tekstów, tak po prostu z ciekawości.
W każdym razie opinii na temat jakości wydania przedstawić siłą rzeczy nie mogę, ale znając Runę, nie spodziewam się przykrości. W końcu jej książki jak dotąd zawsze wyglądały co najmniej przyzwoicie. Adekwatna też była zawartość i w przypadku „Innych okrętów” tradycja się utrzymuje. Warto tę książkę przeczytać, a miejmy nadzieję, że będzie takich więcej, jak chociażby zapowiadana swego czasu przez Romka powieść o kawalerach maltańskich – Joannitach i ich mistrzu de la Valette. Według wiadomości z ostatniej chwili powinniśmy zacząć czekać na „Słońce na skałach”.