No dobra, tytuł recenzji jest może trochę za mocny, ale wydał mi się niezłym nawiązaniem do tytułu książki. Książka rozczarowała mnie, bo czy perypetie maga-nieudacznika, zaprzyjaźnionego z cynicznym smokiem i knującego zemstę na wrednym karle, są zabawne? Owszem, mogłyby być… gdyby „Czarem i smokiem” napisał na przykład Terry Pratchett.
Rozczarowaniem i niesmakiem
[Romuald Pawlak „Czarem i smokiem” - recenzja]
No dobra, tytuł recenzji jest może trochę za mocny, ale wydał mi się niezłym nawiązaniem do tytułu książki. Książka rozczarowała mnie, bo czy perypetie maga-nieudacznika, zaprzyjaźnionego z cynicznym smokiem i knującego zemstę na wrednym karle, są zabawne? Owszem, mogłyby być… gdyby „Czarem i smokiem” napisał na przykład Terry Pratchett.
Romuald Pawlak
‹Czarem i smokiem›
Romuald Pawlak najwyraźniej postanowił zostać pisarzem coraz liczniej reprezentowanej w Polsce fantastyki na wesoło. Po opowiadaniach o Filleganie z Wake mamy pierwszy tom powieściowego cyklu „Czarem i smokiem – Pogodnik trzeciej kategorii”. Może jestem pozbawiona poczucia humoru, ale przy lekturze (do której, dodajmy, zachęciły mnie informacje, że jest to książka humorystyczna) nie zaśmiałam się ani razu. Co tam – nawet nie zachichotałam ani się nie uśmiechnęłam pod nosem. Jak na miłośniczkę prozy Chmielewskiej i Pratchetta, „Latającego Cyrku Monty Pythona” i w ogóle humoru angielskiego, to zdecydowanie zły objaw… Książce Pawlaka bliżej zresztą do dołującego humoru niektórych polskich komedii, w których śmieszne ma być głównie to, że coś się komuś nie udaje, a ludzie i los są małpio złośliwi.
Książka opowiada o przygodach Rosselina – młodego maga pogodowego (to znaczy o kwalifikacjach dotyczących wyłącznie sprowadzania/odpędzania deszczu, otaczania wybranych osób krystaliczną przejrzystością powietrza lub świeżym zapachem itp.), który – wyrzucony ze swojej pierwszej po studiach roboty – zostaje kolejno: zamustrowany na statek, zatrudniony przez młodą i ambitną (oraz puszczalską) dwórkę królowej i zesłany na prowincję, z której wraca, gnany żądzą zemsty na dworskim karle. W streszczeniu wygląda to na ciąg pasjonujących przygód, prawda? Książka jednak jest napisana nudno, Rosselin bez przekonania snuje się po jej kartach i ani jego zakochanie w pięknej służącej, ani knucie intryg przeciwko karłowi, nie wywołują większego zainteresowania u czytelnika. W każdym razie, ja nie jestem w stanie przejąć się losami bohatera, który nie dość, że jest postacią do bólu papierową, to jeszcze szujowatą i niesympatyczną.
Książka jest podzielona na rozdziały, a te z kolei – dość chaotycznie posiekane na fragmenty zaznaczone już to rzymskimi cyframi, już to ozdobnymi znaczkami w kształcie stylizowanego smoka. Epizody te są często urwanymi w przypadkowych miejscach scenami, które niewiele lub nic nie wnoszą do akcji, nie mówią nic o bohaterze ani o świecie (świat jest zresztą zaledwie naszkicowany, zupełnie, jakby się czytało komiks, w którym nie ma tła do obrazków: ot, mamy jakieś tam cesarstwo z jakąś tam akademią magów i kilka portów, z których pływa się… no, dokądś) – być może miały być śmieszne, ale… no właśnie, miały. Niektóre zwyczajnie wydają się przyczepione ni w pięć, ni w dziewięć; choćby przelotne spotkanie Rosselina z wujem na gościńcu, czy wyrzucenie za drzwi kotki przeszkadzającej liczyć zdobyczne klejnoty. Nie mam pojęcia, czemu ta ostatnia scena miałaby służyć – wygłoszeniu złotej myśli, że kotka „jak każda kobieta nie lubiła być ignorowana”? Podobnych oświeconych mądrości w stylu „Smoki i ludzie mogą trzymać się razem. Ale ostatnie słowo i tak należy do kobiety” jest w tej książce sporo. Nie wiem, po co, bo nie są szczególnie odkrywcze. Może to miało być zabawne?…
W trakcie lektury często miałam wrażenie, że poszczególne sceny miały na celu rozbawić czytelnika – trochę jak w serialach, kiedy rozlega się śmiech widowni z offu – na przykład ta, w której Rosselin, otwierając wygódkę
1), natrafia na grubą damę dworu z podniesioną kiecką. Na szczęście humoru klozetowego jest w „Czarem i smokiem” niewiele: ot, pokojowy piesek obsikuje niesympatycznego grubasa, smok reaguje dosłownie na polecenie „zbierz się do kupy”, a wystraszony przez pogodnika majtek „zostawia mokrą smugę w korytarzu”, czy jakoś tak. Tylko po co? Sięganie do takich chwytów nie świadczy dobrze o komicznych umiejętnościach autora. Powtarzane z uporem wyrażenie o „puszczaniu magicznych zwieraczy”, kiedy to nasz bohater w sytuacji zagrożenia życia staje się zdolny do miotania fireballi, też nie zrobiło na mnie najlepszego wrażenia.
Niektóre sceny właściwie mogłyby nawet mnie rozśmieszyć, na przykład malarz nadużywający czerwieni w obrazach po tym, jak za karę przez miesiąc malował minią kadłuby statków, czy robotnicy wydobywający sól z wyschniętego jeziora w taki sposób, że ślady widziane z góry tworzą napis „Mingard jest gupi”. Mogłyby. Ale – trawestując cytat z Gombrowicza – mogę tylko rozłożyć ręce: „Jak to rozśmiesza, kiedy nie rozśmiesza?”. Brakuje tego nieuchwytnego czegoś – nie wiem, może to przez wredotę głównego bohatera, na siłę ciągniętą akcję albo papierowość świata, gdzie nazwiska w stylu Pimpa si Traumengold, kapitan de Loofka czy baron Cyfron ser Wienerbaum, ani na chwilę nie pozwalają nam zapomnieć, że oto mamy do czynienia z super-hiper-zabawną humorystyczną fantasy. I pomyśleć, że przy pierwszej lekturze „Kwestii ceny” Sapkowskiego popłakałam się ze śmiechu, kiedy Geralt na pytanie, czy w jego stronach dobrze się źrebią klacze, odparł, że znacznie lepiej niż ogiery…
Żeby nie wyjść na malkontentkę powiem, że jedna rzecz mi się w tej książce naprawdę podoba.
Ilustracje i okładka Andrzeja Łaskiego.
1) Autor, nie wiedzieć czemu, z uporem określa je mianem sławojek – w świecie, w którym nie było Felicjana Sławoja-Składkowskiego?!