Powieści Romualda Pawlaka daleko do humoru Zielonego Balonika. W ogóle daleko do jakiegokolwiek humoru. W „Wojnie balonowej” dowcipy są mniej więcej takie jak podwyżki dla polskiej służby zdrowia: mizerne, strasznie wymęczone i nikomu niedające satysfakcji.
Zrobieni w balona
[Romuald Pawlak „Wojna balonowa” - recenzja]
Powieści Romualda Pawlaka daleko do humoru Zielonego Balonika. W ogóle daleko do jakiegokolwiek humoru. W „Wojnie balonowej” dowcipy są mniej więcej takie jak podwyżki dla polskiej służby zdrowia: mizerne, strasznie wymęczone i nikomu niedające satysfakcji.
Romuald Pawlak
‹Wojna balonowa›
Stanisław Barańczak w „Książkach najgorszych” opisał wnikliwie przypadek zanudzacza. To taka postać, która potrafi zatrzymać człowieka na środku ulicy i zacząć snuć koszmarną opowieść o swoich przygodach podczas wakacji albo o wrażeniach z ostatnich wyborów. Zanudzacz występuje także w odmianie książkowej – jako narrator. Jego celem jest udręczenie czytelnika jakąś bzdurną, wymyśloną na poczekaniu fabułą, w której zwykle nic nie trzyma się kupy. Niestety, takim właśnie beznadziejnym przypadkiem jest narrator drugiego tomu trylogii o przygodach pogodnika trzeciej kategorii, czyli „Wojny balonowej”.
Wypadałoby napisać choć parę słów o fabule książki Pawlaka, tyle że… takowa nie istnieje. Czytelnik ma raczej do czynienia z chaotycznym zlepkiem epizodów i porwanych wątków, które nijak nie tworzą całości. W tym względzie „Wojna balonowa” przypomina choćby „Ulissesa”, tyle że Pawlak to nie Joyce, a niedbałe podejście do fabuły wynika raczej z braku pomysłu na powieść aniżeli z jakiegoś wcześniejszego zamysłu. Zręby natomiast istnieją: główny bohater, mag pogodowy Rosselin, nie chce się ożenić ze swoją dziewczyną Annabell, zaś smok Filippon jak najbardziej – chciałby znaleźć jakąś miłą gadzinę, tyle że w okolicy żadnych nie ma. I to właściwie wszystko, resztę – jak wspomniałem – stanowią różne historyjki, głównie z życia Rosselina. Streszczają się one do tego, że albo mag, albo jego smok robią coś głupiego, szybko muszą temu zaradzić, ale wszystko dobrze się kończy. Tak jest na przykład z tytułowymi balonami. Otóż mag i smok mają za zadanie odbić z rąk buntowników wyspę należącą do pewnego arystokraty. Najpierw wymyślają tuzin bezużytecznych forteli (np. chora krowa), przeprowadzają kilka nieudanych ataków, by wreszcie wpaść na najprostszy i najbardziej przewidywalny pomysł, dzięki któremu raz-dwa sprawa zostaje zakończona. Jest przy tym dużo gadania, biegania z miejsca w miejsce i pomstowania na ciężkie życie (trzy strony narzekania na brak łódki). Przypuszczam, że wszystkie te perypetie mają rozśmieszyć czytelnika, jednak skutek jest zgoła przeciwny – przez powieść Pawlaka przebrnąć można tylko zaciskając zęby.
Żeby pisać jak Pratchett potrzeba – bagatela – poczucia humoru, a narrator-pierdoła z „Wojny balonowej” o czymś takim w życiu nie słyszał. Jego metoda zabawiania czytelnika to opisywanie – w założeniu – śmiesznych przygód maga-patałacha i jego smoka. Przykład: pewnego razu Filippon zrzuca z siebie skórę, którą następnie zostawia w kącie korytarza. Natyka się na nią jakiś giermek i nie wiedzieć czemu zakłada na siebie, wskutek czego skóra smoka przyrasta chłopakowi do ciała. Biedak wpada w jakiś dziwny letarg, a każdemu, kto go dotknie, zaczynają wyrastać dodatkowe kończyny lub dzieją się z nim inne dziwne rzeczy. Na przykład cesarskiemu lekarzowi palce przemieniają się w lancety, a nobliwa dwórka zamienia się w niemowlę. Tylko boki zrywać. Tymczasem Rosselin jest przekonany, że gdy wyjdzie na jaw, iż wszystko wzięło się od jego pupilka, obaj stracą życie. Ale nagle wszystko się urywa, kończyny odpadają, medyk ma znowu normalne ręce… o co tu właściwie chodzi? No właśnie, o nic. „Wojna balonowa” pełna jest takich opowieści, które nagle się pojawiają, a potem gdzieś znikają bez składu i ładu. Narrator-pierdoła wymyśla na poczekaniu kolejne historyjki, licząc na to, że oczarowany czytelnik nie zauważy jakoś braku fabuły czy choćby śladowej logiki. Do tego rzuca przynęty: a to sugeruje, że wątek narzeczeństwa Rosselina i Annabell zostanie jakoś rozwinięty (nie zostaje), a to nagle okazuje się, że fabułą książki może będzie poszukiwanie mitycznego miasta smoków (ale nie jest). Wszystko to jest tylko mydleniem oczu – tak naprawdę literacki zanudzacz nie miał zielonego pojęcia, co chce opowiedzieć, zaczepiając czytelnika. Najciekawsze zaś, że takie ględzenie o niczym – bo do tego sprowadzają się przygody bohaterów „Wojny balonowej” – zajmuje Pawlakowi 320 stron tekstu.
Powieść usiana jest mniejszymi i większymi bzdurami, powtórzeniami i błędami. Oto kilka z nich: z książki Pawlaka można się na przykład dowiedzieć, że wszyscy możni tego świata mają „nalaną twarz”, że trzymany w superwięzieniu mag bez żadnych problemów z niego ucieka (wcześniej spędziwszy tam parę lat) albo że istnieje coś takiego jak poza „martwego i wypchanego kota”. Dalej, do Rosselina zostaje wysłany ptak z wiadomością. Stworzenie „wielkości wróbla” przynosi zapieczętowaną wiadomość. Pieczęć „była dziwna, w kształcie noża skrzyżowanego ze sztachetą”. Myślę, że możliwe są dwa wytłumaczenia: albo wróble w świecie Rosselina osiągają rozmiary psów, albo ktoś tu nie przemyślał kwestii. Bo pieczęci z laku na świstku papieru przyczepionym do nóżki małego wróbla nijak nie potrafię sobie wyobrazić.
Natomiast najlepszy dowcip, jaki wyciął Romuald Pawlak, to niewątpliwie wydanie „Wojny balonowej”. Można powiedzieć, że zrobił swoich czytelników w balona, sprzedając im pod przykrywką powieści garść słabych dykteryjek. Myślę, że znajdą się tacy, którzy dadzą się nabrać, ale – jak to w takich wypadkach bywa – zapewne nie więcej niż raz. Chociaż… „Wojna balonowa” to tom drugi trylogii – najwidoczniej autor ma zamiar męczyć czytelników także w trzeciej części. Pomysł naprawdę zabawny. Zresztą skłamałbym, gdybym napisał, że podczas lektury powieści ani razu się nie uśmiechnąłem. Dokładnie raz. Kiedy dobrnąłem do słowa KONIEC.