Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 6 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Jim Butcher
‹Martwy rewir›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułMartwy rewir
Tytuł oryginalnyDead Beat
Data wydania22 stycznia 2016
Autor
PrzekładWojciech Szypuła
Wydawca MAG
CyklAkta Dresdena
ISBN978-83-7480-628-2
Format624s. 125×195mm
Cena39,—
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Martwy rewir

Esensja.pl
Esensja.pl
Jim Butcher
« 1 2 3

Jim Butcher

Martwy rewir

Przestąpiła z nogi na nogę.
– Nie. Spotkaliśmy się już parę razy. To nic poważnego.
– Murphy… Czyś ty oszalała? Możesz się wpakować w poważne kłopoty.
– Już o tym rozmawialiśmy. – Spojrzała na mnie spode łba. – Jestem dorosła.
– Wiem, ale ten facet to najemnik. Płatny zabójca. Nie jest nawet do końca człowiekiem! Nie można mu ufać.
– Ty mu zaufałeś – wytknęła mi. – W zeszłym roku, w walce z Mavrą i jej plagą.
Zmarszczyłem brwi.
– To było co innego.
– Czyżby?
– Tak. Zapłaciłem mu, żeby dla mnie zabijał. Nie zamierzałem się z nim… opalać.
Murphy uniosła brwi.
– Nie będziesz przy nim bezpieczna.
– Nie po to to robię, żeby się czuć bezpiecznie. – Zarumieniła się lekko. – W tym rzecz.
– Nie powinnaś z nim jechać.
Zmierzyła mnie przeciągłym, chmurnym spojrzeniem.
– Dlaczego? – zapytała.
– Dlatego że nie chcę, żeby coś ci się stało. I dlatego że zasługujesz na kogoś lepszego niż on.
Jeszcze przez chwilę przyglądała mi się bez słowa, zanim w końcu odetchnęła głęboko przez nos.
– Nie uciekam do Vegas, żeby tam wyjść za mąż, Dresden. Pracuję bez przerwy i życie przecieka mi między palcami, więc chciałabym go trochę użyć, zanim będzie za późno. – Wyjęła z kieszeni złożoną na dwoje fiszkę. – Zatrzymam się w tym hotelu. To na wypadek, gdybyś musiał się ze mną skontaktować.
Z pochmurną miną sięgnąłem po fiszkę. Dręczyło mnie poczucie, że coś mi umyka. Nasze palce się zetknęły, ale moja pobliźniona dłoń w rękawiczce nawet tego nie zarejestrowała.
– Jesteś pewna, że tego właśnie chcesz?
Skinęła głową.
– Jestem dużą dziewczynką, Harry. To ja zdecydowałam, dokąd lecimy; on nic nie wie. Pomyślałam, że gdyby nawet miał jakieś głupie pomysły, nie zdąży niczego przygotować. – Oględnym gestem wskazała pistolet w kaburze pod kurtką. – Będę ostrożna. Obiecuję.
– Spoko. – Nawet nie próbowałem się uśmiechnąć. – Moim zdaniem to głupie, Murph. Oby nikt nie zginął.
Jej oczy błysnęły gniewnie. Spochmurniała.
– Miałam chyba nadzieję, że powiesz coś w rodzaju „Miłego wypoczynku”.
– Pewnie, jak tam chcesz. Baw się dobrze. Daj znać, jak dolecisz, hmm?
– Dobrze. Dzięki za podlewanie kwiatków.
– Nie ma za co.
Skinęła mi głową, zawahała się, jeszcze raz podrapała Myszka za uchem, a potem wsiadła do wozu i odjechała.
Odprowadziłem ją wzrokiem. Byłem zaniepokojony.
I zazdrosny.
Naprawdę, naprawdę zazdrosny.
Szlag by to trafił.
Czyżby Thomas jednak miał rację?
Myszek zaskomlił i szturchnął mnie łapą w nogę. Westchnąłem, schowałem namiary na hotel do kieszeni i zaprowadziłem psa do domu.
Kiedy otworzyłem drzwi, w nozdrza uderzył mnie zapach świeżej sosny – nie chemicznego odświeżacza, ale prawdziwej świeżej sosny. Elfy przyszły i poszły; książki wróciły na półki, podłoga lśniła wypucowana, zasłony były naprawione, naczynia pozmywane… Może i mają dziwaczne zasady, ale sprzątać potrafią.
Pozapalałem świece zapałkami z leżącego na stoliku pudełka. Jako mag kiepsko dogaduję się z nowinkami w rodzaju elektryczności i komputerów, nie staram się więc nawet mieć sprawnej sieci elektrycznej w domu. Mam zabytkową lodówkę na prawdziwy lód, nie mam bojlera, a gotuję na kuchence opalanej drewnem. Rozpaliłem teraz pod nią i podgrzałem zupę – bodajże jedyną zjadliwą rzecz, jaka ostała się w domu. Usiadłem do jedzenia i zacząłem przeglądać pocztę.
To co zwykle. Marketingowi geniusze z Best Buy byli niezmordowani w swoich wysiłkach, by sprzedać mi najnowszy model laptopa, telefon komórkowy albo telewizor plazmowy – mimo moich rozlicznych słownych i pisemnych zapewnień, że nie mam w domu prądu i niepotrzebnie się starają. Przyszedł rachunek za ubezpieczenie samochodu – przed czasem. Dostałem też dwa czeki: pierwszy symboliczny, z policji, za godzinę konsultacji udzielonych Murphy przy sprawie przemytu w ubiegłym miesiącu, i drugi, bardziej konkretny, od numizmatyka, który po tym, jak skrzynka gotówki wymarłych ludów wpadła mu do jeziora Michigan, wezwał na pomoc jedynego maga w książce telefonicznej, żeby pomógł mu odzyskać pieniądze.
Na koniec została mi duża, szara koperta. Na widok odręcznie napisanego adresu poczułem nieprzyjemnie mdlące trzepotanie w bebechach – litery były bezduszne, schludne jak na plakacie w przedszkolu i sztywne jak notatki wykładowe angielskiego profesora.
Moje nazwisko.
Mój adres.
Nic więcej.
Ten charakter pisma mnie przerażał – bez żadnego racjonalnego powodu. Nie bardzo wiedziałem, co obudziło mój instynkt; być może, chodziło o absolutny brak niedoskonałości czy w ogóle cech charakterystycznych. Przez chwilę wydało mi się nawet, że niepotrzebnie się niepokoję i że kopertę zaadresowano zwykłą drukowaną czcionką, tyle że „n” w „Dresden” było opatrzone zawijasem i przez to różne od pozostałych enów. Sam zawijas zresztą również był perfekcyjny i bezwzględnie celowy; dodano go specjalnie po to, żebym zorientował się, że mam przed sobą odręczne pismo jakiejś nieludzkiej istoty, a nie produkt laserowej drukarki z Wal-Marta.
Położyłem kopertę na stoliku i obejrzałem. Była cienka, nic nie wypychało jej od środka, co oznaczało, że znajduje się w niej najwyżej kilka arkusików papieru. Czyli nie zawierała bomby – w każdym razie bomby nowoczesnej, wytworu współczesnej techniki, który wobec maga i tak byłby raczej bezużyteczny. Prymitywny ładunek mógłby być skuteczniejszy, ale musiałby mieć większe rozmiary.
Oczywiście zawsze zostawały jeszcze bomby magiczne. Wyciągnąłem lewą rękę ponad kopertą i wytężyłem swoje magiczne zmysły, ale nie mogłem się skoncentrować. Skrzywiłem się i ściągnąłem z dłoni skórzaną rękawiczkę samochodową, odsłaniając zmasakrowane, pobliźnione palce. Rok wcześniej tak bardzo poparzyłem dłoń, że lekarze najchętniej doradzali mi amputację. Nie pozwoliłem odebrać sobie ręki – głównie z tego samego powodu, dla którego cały czas jeżdżę zdezelowanym volkswagenem garbusem: bo jest moja, do licha.
Nie zmieniało to faktu, że zarówno sama dłoń, jak i palce przedstawiały makabryczny widok. Ledwie mogłem nimi poruszać, rozpostarłem je jednak najmocniej, jak się dało, i spróbowałem jeszcze raz uwrażliwić się na przepływy magicznej energii wokół koperty.
Niepotrzebnie zdjąłem rękawiczkę. Koperta była zupełnie zwyczajna. Nie wyczułem żadnej magicznej pułapki.
No dobrze, w takim razie nie ma na co czekać. Przytrzymując kopertę osłabioną lewą ręką, rozdarłem ją i wysypałem zawartość na stolik.
Zobaczyłem trzy rzeczy.
Pierwszą było kolorowe zdjęcie formatu osiem na dziesięć cali przedstawiające Karrin Murphy, szefową Wydziału Dochodzeń Specjalnych w chicagowskiej policji. Jednakże zamiast munduru lub chociażby stroju oficjalnego miała na sobie kurtkę Czerwonego Krzyża i bejsbolówkę, a w rękach trzymała obrzyn – czyli broń zakazaną przez prawo, na dodatek plującą właśnie ogniem. Na zdjęciu – kilka stóp dalej – znalazł się również mężczyzna, zakrwawiony od pasa w dół. Z piersi sterczał mu długi pręt z czarnej stali, jakby ktoś go na niego nadział. Cała górna połowa ciała i głowa stanowiły niewyraźną plamę ciemnych linii i czerwonych plam. Obrzyn celował dokładnie w tę plamę.
Drugim przedmiotem w kopercie była druga fotografia: Murphy bez czapki stała nad trupem tamtego mężczyzny. Oprócz niej w kadrze załapałem się jeszcze ja, z profilu. Zabity mężczyzna był renfieldem, istotą patologicznie gwałtowną i drapieżną, która tylko w czysto technicznym sensie pozostała człowiekiem – ale też i aparat fotograficzny był czysto technicznym świadkiem tej chwili.
Do spółki z Murphy i najemnikiem nazwiskiem Kincaid postanowiliśmy zlikwidować gniazdo wampirów z Czarnego Dworu, którym przewodziła śmiertelnie groźna wampirzyca, Mavra. Jej sługi stawiły dość zdecydowany opór, a kiedy Mavra we własnej osobie stawiła nam czoło, wyszedłem z tego z ciężko poparzoną ręką, a i tak mogłem się uważać za szczęściarza. Ostatecznie ocaliliśmy zakładników, poszatkowaliśmy kilka wampirów i zabiliśmy Mavrę – a właściwie zabiliśmy kogoś, kogo mieliśmy wziąć za Mavrę. Z perspektywy czasu wyglądało to dziwnie: wampirzyca słynąca z tego, że jest praktycznie niewykrywalna, postanowiła wyskoczyć na nas z chmury dymu i popiołów swojej zrujnowanej twierdzy i dała sobie obciąć głowę – ale ja miałem wtedy ciężki dzień i byłem gotowy przyjąć to na wiarę.
Podczas ataku staraliśmy się zachować maksymalną ostrożność, dzięki czemu uratowaliśmy kilka istnień ludzkich, które mogłyby zostać stracone, gdybyśmy weszli tam na rympał. Kłopot w tym, że renfield ze zdjęcia był dosłownie o włos od obcięcia mi głowy. Murphy za to właśnie go zabiła.
I dała się przy tym sfotografować.
Zdjęcia zrobiono z dwóch różnych miejsc, co oznaczało, że w pomieszczeniu oprócz nas był ktoś jeszcze. Tajemniczy fotograf.
Którego nawet nie widzieliśmy.
Trzecim przedmiotem była kartka papieru maszynowego, zapisana tym samym charakterem pisma, którym skreślono adres na kopercie. List brzmiał następująco:

Dresden,
chcę się z Tobą spotkać. Na czas spotkania ogłaszam rozejm, za którego dotrzymanie ręczę słowem honoru. Dzisiaj wieczorem, o siódmej, przy Twoim grobie na cmentarzu Graceland. Pomożesz mi uniknąć podjęcia działań, których skutki byłyby nadzwyczaj niefortunne dla Ciebie i Twojej policyjnej sojuszniczki.
Mavra

Do pustej jednej trzeciej kartki został przyklejony kosmyk blond włosów.
Położyłem zdjęcie obok listu. To były włosy Murphy.
Dysponując jej numerem służbowym i zdjęciami z miejsca zbrodni (przy której miałbym gwarantowany współudział), Mavra mogła ją w parę godzin pozbawić stanowiska w policji i wsadzić za kratki, ale jeszcze gorszy był kosmyk włosów. Mavra była całkiem sprawnym czarownikiem, być może, że mocą dorównywała pełnoprawnemu magowi, a mając do dyspozycji włosy Murphy, mogła zrobić z nią, co jej się żywnie spodoba i nikt nie mógłby jej w tym przeszkodzić. Mogła ją zabić. Albo mogła jej zgotować los gorszy od śmierci.
Nie musiałem się długo zastanawiać. W kręgach nadprzyrodzonych – a zwłaszcza wśród takich tradycjonalistów jak Mavra – obietnica rozejmu poparta słowem honoru była rzeczą świętą. Prawdziwą instytucją. Jeżeli zaproponowała rozejm na czas rozmów, to go dotrzyma. Chciała rozmawiać o interesach.
Jeszcze raz spojrzałem na zdjęcia. Te negocjacje Mavra będzie prowadziła z pozycji siły. A to oznaczało szantaż.
Jeżeli nie przyjmę jej propozycji, Murphy będzie stracona.
koniec
« 1 2 3
22 stycznia 2016

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Tegoż twórcy

Przeczytaj to jeszcze raz: Kolejne ratowanie świata
— Miłosz Cybowski

Przeczytaj to jeszcze raz: Zabawa w wojnę
— Miłosz Cybowski

Przeczytaj to jeszcze raz: Dresden-egzorcysta
— Miłosz Cybowski

Przeczytaj to jeszcze raz: Dresden ma kłopoty
— Miłosz Cybowski

Nieustraszony
— Beatrycze Nowicka

Esensja czyta: Lipiec 2016
— Miłosz Cybowski, Anna Kańtoch, Magdalena Kubasiewicz, Jarosław Loretz, Anna Nieznaj, Beatrycze Nowicka, Agnieszka ‘Achika’ Szady, Konrad Wągrowski

Esensja czyta: Grudzień 2015
— Dominika Cirocka, Miłosz Cybowski, Jacek Jaciubek, Anna Kańtoch, Tomasz Kujawski, Konrad Wągrowski

Esensja czyta: Listopad 2015
— Miłosz Cybowski, Joanna Kapica-Curzytek, Joanna Słupek, Konrad Wągrowski

Trzy miasta i trzej magowie – część pierwsza
— Beatrycze Nowicka

Esensja czyta: Grudzień 2012
— Kamil Armacki, Jacek Jaciubek, Anna Kańtoch, Jarosław Loretz, Daniel Markiewicz, Beatrycze Nowicka, Konrad Wągrowski

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.