Jakby ktoś chciał spędzić Sylwestra z ksiązką to może jedna z 10 krótkich grudniowych recenzji pomoże mu w wyborze lektury?
Esensja czyta: Grudzień 2015
[ - recenzja]
Jakby ktoś chciał spędzić Sylwestra z ksiązką to może jedna z 10 krótkich grudniowych recenzji pomoże mu w wyborze lektury?
„Obelisk kładzie się cieniem”, szósta część przygód Flawii de Luce, to pozycja dla cyklu nietypowa. Pierwotnie miała być ostatnią częścią zaplanowanego sześcioksięgu i choć teraz już wiemy, że na fali sukcesu cała seria będzie liczyła tomów przynajmniej dziesięć, to i tak otrzymujemy swego rodzaju domknięcie dotychczasowych losów rezolutnej bohaterki. Jest to też pierwsza przygoda w cyklu, która nie za bardzo nadaje się do lektury bez znajomości przynajmniej kilku poprzednich odsłon – książka mocno opiera się na wcześniejszych wydarzeniach oraz wyraźnie ograniczono powtarzane z tomu na tom wyjaśnienia dla nowych czytelników, co akurat należy zaliczyć na plus, gdyż dla wiernych fanów mogły być one już irytujące.
„Gdzie się cis nad grobem schyla”, poprzednia część cyklu, żegnała czytelników największym cliffhangerem całej serii. „Obelisk kładzie się cieniem” ma niemniej zaskakujące otwarcie, ale zdradzanie jakichkolwiek szczegółów fabuły byłoby zbrodnią na czytelnikach poważniejszą od tych, z którymi styka się Flawia. Bohaterka po raz kolejny stanie się świadkiem morderstwa, ale jak i cały tom, tak i sama sprawa będzie nietypowa, kryminalna zagadka pozostanie nieco w tle przytłoczona przez główne wątki dotyczące burzliwych wydarzeń w rodzinie de Luce′ów, zaskakującej przeszłości członków rodu i zmian, jakie niesie przyszłość.
Każda z dotychczasowych przygód Flawii okraszona była dość mrocznym, gotyckim klimatem, „Obelisk…” zaś jest zwyczajnie przygnębiający, to także powieść znacznie poważniejsza. Nawet przebiegły, inteligenty umysł i cwany charakterek bohaterki uginają się pod ciężarem zachodzących w jej życiu wypadków i w przeciwieństwie do poprzednich książek humor dawkowany jest jak na lekarstwo.
Należy koniecznie podkreślić, że są to zmiany dla cyklu jak najbardziej pozytywne, w nieco przewidywalny już schemat przygód Flawii Alan Bradley wprowadził tym tomem powiew świeżości i przygotował grunt na jeszcze większe zmiany w kolejnych odcinkach.
„Obelisk kładzie się cieniem” to nietypowa odsłona rewelacyjnego cyklu dla młodzieży i dorosłych, ale najważniejsze atuty – lekki język, mroczny klimat, realia powojennej Anglii, frapujące zagadki kryminalne, zabawny, uszczypliwy humor, świetne tłumaczenie Magdaleny Moltzan-Małkowskiej i oczywiście sama postać genialnej głównej bohaterki – pozostały bez zmian. Fani na pewno się nie zawiodą, czytelników nie mających do tej pory przyjemności zapoznania Flawii Sabriny de Luce odsyłamy do którejś (najlepiej pierwszej) z poprzednich części.
„Akta Dresdena” to literacki fenomen. Nie dlatego, że cykl jest jakimś szczególnym arcydziełem, bo to po prostu świetne rozrywkowe czytadło, ale dlatego, że Butcherowi udaje się utrzymać wysoki poziom. Zazwyczaj serie najlepsze bywają na etapie pierwszych dwóch-trzech tomów, potem następuje stopniowy spadek formy, autorowi zaczyna brakować świeżych pomysłów itp. „Akta Dresdena” są pod tym względem wyjątkiem – pięć części za nami i spadku formy jak na razie nie widać. Co więcej, „Śmiertelne maski” to jeden z lepszych tomów, jest tu sporo dynamicznej akcji (tym razem Harry musi stawić czoła nie jednemu, ale dwóm zagrożeniom), jest ciekawy pomysł przenoszących demoniczne opętanie judaszowych srebrników, pojawia się też postać, którą osobiście bardzo lubię, a mianowicie dżentelmen Marcone, czyli mafioso z zasadami. Dobrze, że wydawnictwo MAG wypuszcza kolejne tomy w stosunkowo niewielkich odstępach czasu, bo nie wyobrażam sobie, żeby po lekturze „Śmiertelnych masek” czekać przez rok – albo i dłużej – na następną część.
Kolejna bardzo dobra powieść z uniwersum Harry’ego Dresdena, czyli jedynego chicagowskiego maga-detektywa (to już się powoli nudne robi, nawet ponarzekać sobie nie można). Tym razem, jakżeby inaczej, Harry znowu ma kłopoty. I tym razem kłopoty te skutkować będą różnymi zawirowaniami w życiu osobistym Dresdena, który zyska nieoczekiwanych sojuszników, ale także przekona się, że osoba, którą do tej pory za sojusznika uważał, nie jest wcale tak kryształowo uczciwa, jak chciałby tego Harry. Poza tym pochwała należy się Butcherowi za przedstawienie pracowników sektora porno – z humorem, ale bez popadania w karykaturę, i przede wszystkim bez moralizatorstwa. Ale i tak moim ulubionym bohaterem tej części jest pewien bojowo nastawiony szczeniak, którego Harry nosi… w kieszeni.
W poszukiwaniu świątecznego klimatu natrafić można na „Obietnicę pod jemiołą” Richarda Paula Evansa. Książkę o fabule i bohaterach, przynajmniej na pozór, zupełnie przewidywalnych. Ona – samotna, nieszczęśliwa rozwódka z praktycznie zerową samooceną. On – przystojny, szarmancki i do tego całkiem bogaty prawnik. Choć wydaje się, że ich losy splatają się jedynie na skutek niecodziennej umowy, to tak naprawdę każde z nich skrywa własną, mroczną tajemnicę.
„Obietnica pod jemiołą” to książka romantyczna do bólu. Nie zabraknie niesamowitego zbiegu okoliczności i przeznaczenia, któremu czasem trzeba pomóc. Zapewne opowieść ta spodoba się więc osobom, szukającym baśniowej miłości i wzruszeń (niestety niezbyt głębokich), ale nie oczekującym wiele ponad to. Bo choć w powieści poruszone zostały tematy naprawdę trudne, a niektóre wątki zdają się mieć spory potencjał, to zostały one zabite przez bezlitosną schematyczność zarówno fabuły, jak i samych postaci. Bohaterzy niby przeżywają swoje dramaty, a jednak wydają się zupełnie „papierowi”.
Mimo wszystko, sama koncepcja „umowy pod jemiołą” może być dość interesująca, a historia jako całość budzi raczej ciepłe uczucia. Nie wiem tylko, czy to kwestia trochę naiwnego romantyzmu, czy raczej – co bardziej prawdopodobne – okołoświątecznej tendencji do popadania w melancholię.
„Wszyscy ludzie, przez cały czas” to kolejna moja próba, po „
Cichej przystani” Marty Mizuro i „
Betonowym pałacu” Gai Grzegorzewskiej, zmierzenia się z książkę polskiej autorki kryminałów. Dwie poprzednie okazały się tragiczną pomyłką i niestety Marta Guzowska podtrzymuje ten niechlubny trend. Dziwne to tym bardziej, gdy wziąć pod uwagę, że pisarka została w przeszłości uhonorowana Nagrodą Wielkiego Kalibru. Najbardziej zabrakło książce solidnej pracy redakcyjnej, bo choć Guzowska dziękuje wielu osobom za pomoc, to najwyraźniej było to wsparcie niewystarczające – powieść jest po prostu kiepska, niedopracowana i wygląda jak wprawka napisana jeszcze przed oficjalnym debiutem, wyjęta teraz z szuflady. Językowo i stylistycznie jest bardzo niedobrze, momentami wręcz fatalnie: „Czytała notatki. Najpierw podparła głowę lewą dłonią, potem prawą, a potem znowu lewą, a do prawej wzięła ołówek i nabazgrała notatkę w zeszycie. Potem odrzuciła włosy na plecy. Potem wstała, podniosła z innego biurka zakurzony tom i długo wertowała kartki. Potem znowu usiadła. Potem wyjęła z z plecaka kanapkę, zjadła połowę, resztę zawinęła w folię i wrzuciła do kosza. Dwa razy wyszła, a po kilku minutach wróciła, wycierając wilgotne ręce o dżinsy na pupie. Raz przyniosła sobie kawę” – czy to miał być żart autorki do spółki z redaktorem? A takich kwiatków jest tu dużo więcej. W warstwie fabularnej kryminał Guzowskiej cofa nas do czasów Agathy Christie i siermiężnych opisów zbrodni, koniecznie popełnionych przez bohatera, którego nikt nie podejrzewa. Aspiracji społecznych czy historycznych, którym kryminał zawdzięcza swój obecny renesans, autorka nie zdradza, bo trudno za takie uznać wyjątkowo toporne odniesienia do greckiej kultury. Konstrukcje bohaterów, na czele z pozbawionym empatii bucem Mariem Yblem, relacje między nimi, nieadekwatność zachowań (bohater spędza noc z kobietą, którą ktoś potem zabija w okrutny sposób, ale spływa to po nim jak po kaczce; najlepszy przyjaciel oszukuje Ybla w podstępny sposób, ale ten puszcza zdarzenie w niepamięć; jego dawna miłość raz udaje, że go nie zna, to znów zgrywa najlepszą przyjaciółkę w jakimś niezrozumiałym celu, a potem znów go nienawidzi), mizeria opisów, brak uzasadnienia dla niektórych wątków (Kałasznikow), zwyczajne niedoróbki – to wszystko sprawia, że o książce Guzowskiej pragnę jak najszybciej zapomnieć, co zresztą trudne nie będzie. A żeby było jeszcze gorzej, to wydumane do granic możliwości rozwiązanie zagadki „kto zabił?” i zakończenie, rozegrane w stylu niemądrych, podrzędnych hollywoodzkich produkcji, pozostawiają po sobie fatalne wrażenie.