Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 24 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Neal Stephenson
‹Ustrój świata, tom II›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułUstrój świata, tom II
Tytuł oryginalnySystem of the World
Data wydania7 marca 2008
Autor
Wydawca MAG
CyklCykl Barokowy
ISBN978-83-7480-058-7
Format350s. 135×200mm
Cena25,—
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Ustrój świata, tom II

Esensja.pl
Esensja.pl
Neal Stephenson
« 1 2 3 4 »

Neal Stephenson

Ustrój świata, tom II

– Dla mnie, podobnie jak dla wielu kobiet, które nie mogą liczyć na to, że kiedykolwiek staną się obiektem tak wzniosłej adoracji, jest to bajka, którą mogłybyśmy czytać w nieskończoność, aż stronice książki obróciłyby się w proch pod naszymi palcami.
– Może ją zatem spiszę – powiedziała księżniczka Karolina. – A może zachowam dla siebie. Należy bowiem do mnie i nie muszę się nią dzielić z kimś, kto na nią nie zasługuje.
Mniej więcej dwa lata wcześniej na wieczornym przyjęciu, na którym spotkało się wiele szlachetnie urodzonych osób, Karolina podsłuchała przypadkiem, jak inna księżniczka nieuprzejmie wypowiada się o Zofii. Ich późniejsza konwersacja dawno poszła w zapomnienie, zapamiętano natomiast fakt, że Karolina wymierzyła drugiej księżniczce cios pięścią, który – tak się złożyło – trafił prosto w szczękę. Druga księżniczka udała omdlenie i została wyniesiona z sali.
Okrucieństwa, jakich oczekiwano po księżniczkach, wcale nie leżały w naturze Karoliny. Jednakże (jak wspomniała o tym w swojej bajce) doskonale zdawała sobie sprawę, że tylko status księżniczki uchronił ją przed losem młodocianej dziwki w jakimś obozowisku górników w Saksonii. Udawanie, że było inaczej – igranie z odwiecznymi prawami księżniczkowatości – nie miało więc sensu.
Nagle w dzwonnicy wielkiego, starego kościoła naprzeciw domu Leibniza poszły w ruch obciążniki, zaczęły się rozkręcać sprężyny – i kawał metalu zaczął bezlitośnie tłuc w dzwon, który nieporuszony znosił jego ciosy, drżąc i jęcząc donośnie. W Leine Schloß nadeszła dla Karoliny pora, by rytualnie przegnać panią Braithwaite i udać się na codzienną wycieczkę do Herrenhausen. Wzięła Angielkę z zaskoczenia: spławiła ją energicznym dygnięciem i w ten sposób pozbyła się jej, nie naruszając etykiety.
Niedługo później (zajrzawszy po drodze do paru żłobków i szkolnych klas i pożegnawszy się ze swoim małym księciem i księżniczkami) Karolina znalazła się na dziedzińcu Leine Schloß i zaczęła tłumaczyć stajennym, że wszystko pomieszali. Odpowiedzialny za królewskie stajnie Herr Schwartz osiągnął wiek, w którym wydawało mu się, że na podstawie rwania w kościach umie trafnie przewidywać pogodę. Dzisiaj jego biodro i łokieć zgodnie prorokowały deszcz, kazał więc wyszykować karetę. Tymczasem zmysły Karoliny zapewniały ją, że dzień jest piękny, słoneczny i zbyt duszny, żeby się kisić w drewnianej skrzyni. Podroczyła się więc trochę z Herr Schwartzem i kazała osiodłać swoją ulubioną klacz. Klacz została wyprowadzona z boksu i przyszykowana do jazdy, zanim księżniczka zdążyła wyartykułować całe polecenie; Herr Schwartz znał ją doskonale. Podkasała spódnice, wdrapała się na przenośne barokowe schodki i wspięła na siodło. Wyjechała na ulicę, nie oglądając się za siebie; wiedziała, że towarzyszyć jej będzie mała eskorta, a gdyby eskorty zabrakło, ludzie odpowiedzialni za jej przydzielenie zostaną w niesławie wydaleni z dworu, i na ich miejsce przyjmie się innych.
Zresztą Leine Schloß nie zasługiwał na to, by osoba kulturalna się na niego oglądała. Dzielące go od miejsca zamieszkania Leibniza sto kroków przypominało skok nad architektoniczną przepaścią. Dom Leibniza był o wiele za duży jak na kawalerskie potrzeby właściciela, a to dlatego, że doktor dzielił go z biblioteką. Jak na typową habsburską rezydencję przystało, przywodził na myśl tort weselny, oblany gęstym lukrem wyrazistych fryzów i przybrany dziwacznymi i ohydnymi przedstawieniami scen biblijnych. Mając takiego sąsiada, Leine Schloß z pewnością nie musiał się obawiać oskarżeń o kiczowatość; na kontynencie usianym mniej lub bardziej żałosnymi kopiami Wersalu mógł się śmiało pysznić swoim ponuractwem. Wciśnięty między leniwą Leine i przeciętną hanowerską ulicę nie miał co marzyć ani o własnym ogrodzie, ani nawet o przyzwoitym podjeździe. Owszem, w samym jego sercu znajdowała się oszałamiająco tandetna sala zwana Rittersaal, wybudowana przez męża Zofii trzydzieści lat po tym, jak Leibniz przywiózł z Italii dowody na to, że ów mąż ma nie mniej królewski rodowód niż jego małżonka, ale przeciętnemu człowiekowi przejeżdżającemu ulicą albo przepływającemu rzeką nie przyszłoby do głowy, że w murach Schloßu mieści się cokolwiek kolorowego, ozdobnego czy kwiecistego. Gmach był zlepkiem trzypiętrowych, klockowatych skrzydeł, podziurawionych licznymi prostokątnymi oknami – wszystkie były jednakowej wielkości, schludnie ułożone w wiersze i kolumny. Pierwszą rzeczą, jaką księżniczka Karolina oglądała każdego dnia, kiedy już otworzyła oczy, rozsunęła zasłony przy łożu i wyjrzała za okno, by sprawdzić, jaka jest pogoda, były dwie połączone pod kątem prostym płaszczyzny okien, malejących w nieskończonej logarytmicznej procesji.
Te okna wprawiłyby Leibniza w przygnębienie. Widok, który Karolinie wydawał się zaledwie nieciekawy, dla niego był niepokojący, ponieważ czuł się za niego częściowo odpowiedzialny. Doktor dorastał w okresie powojennym, kiedy to – po wojnie trzydziestoletniej – wiele miast w ogóle nie miało żadnych budynków z prawdziwego zdarzenia, tylko ruiny i szałasy. Wojenną zawieruchę przetrwały wyłącznie garbate konstrukcje z muru pruskiego, tak samo do siebie podobne i zarazem tak bardzo różne jak wrzucone do kosza jabłka. Co innego budowle współczesne: ich kształt dyktowała geometria, a to oznaczało, że każda stanowiła odbicie jednej konkretnej idei geometrycznej, którą projektant do znudzenia wałkował w szkole. Sto lat wcześniej oznaczałoby to parabole, elipsy, powierzchnie obrotowe, ewoluty, ewolwenty oraz krzywe równoległe; teraz oznaczało kartezjański układ współrzędnych, bezduszną kratownicę, do której okrutni algebraicy przykuli wszystkie te wzniosłe łuki. Zabawka dla zajęcy dostała się w łapy żółwi. Rzutka mniejszość zamieszkująca świat chrześcijański – ta, która umiała czytać, mogła podróżować i nie umierała z głodu – miała (co wielce martwiło Leibniza) zaledwie zgrubne pojęcie o zmianach zachodzących na polu filozofii naturalnej i zamiast zadać sobie trud rzeczywistego ich zrozumienia, uczepiła się kartezjańskiej siatki jak relikwii, jak fetyszu oświecenia. Wynikiem tej skłonności było budownictwo w kratkę. Leibniz nie znosił widoku jego wytworów, ponieważ w największym stopniu ze wszystkich ludzi był odpowiedzialny za wprowadzenie prostokątnego układu współrzędnych. On, którego kariera rozpoczęła się od objawienia w ogrodzie różanym! Dlatego spotykali się z Karoliną nie w gofrowatym Leine Schloß, lecz poza obrębem fortyfikacji nad łagodnie meandrującą Leine, lub w ogrodzie Zofii.
Leibniz wyjechał. Karolina nie wiedziała dlaczego. Dworskie plotki ze wschodu sugerowały, że car gromadzi w Petersburgu flotę, szykując się do wyjścia na Bałtyk i oczyszczenia go z natrętnych Skandynawów. Karolina, podobnie jak większość liczących się mieszkańców Hanoweru, wiedziała o tym, że Leibniz knuje coś na boku z Piotrem Romanowem, co mogło tłumaczyć nieobecność doktora. Chociaż mógł też wyskoczyć tylko do Wolfenbüttel, aby posortować książki, albo pojechać do Berlina załagodzić jakiś spór w akademii.
Hanower był miastem, miasto zaś to przede wszystkim organizm przystosowany do odpierania zbrojnych napaści. Leine, opływająca Hanower od wschodu i południa, zawsze odgrywała pewną rolę w planach mających na celu zapobieżenie złupieniu go i spaleniu. To wyjaśniało, dlaczego Schloß wyrastał wprost z rzecznego nurtu. Lecz zadanie stawiane przed Leine zmieniało się na przestrzeni dziejów, w miarę jak armaty stawały się coraz doskonalsze, a artylerzyści uczyli się matematyki.
Zaraz za domem Leibniza Karolina skręciła w lewo, w stronę rzeki, i rozpoczęła swoistą podróż w czasie. Zaczęło się od malowniczej, zakrzywionej uliczki, która wyglądała jak żywcem wyjęta ze średniowiecza i kończyła się (kwadrans później) na obrzeżach miejskiego systemu umocnień – rzeźby w ubitej ziemi, równie á la mode i równie zadbanej jak fryzury dam w wersalskim Grand Salon. Leine wiła się przez nie trajektorią, która wydała się inżynierom najwygodniejsza: w niektórych miejscach została wtłoczona w kanał jak mięso w owijkę kiełbasy, w innych zaś rozlewała się szeroko i zatapiała tereny uznane za słabe punkty fortyfikacji.
Budowniczowie i niszczyciele fortów grali ze sobą w coś na kształt geometrycznych szachów. Światło, mogące przenosić informacje, przemieszczało się po liniach prostych; kule z muszkietów, zabójcze na krótkich dystansach – również (w przybliżeniu); kule armatnie, groźne dla fortyfikacji, zakreślały w powietrzu spłaszczone parabole, a pociski z moździerzy, zdolne niszczyć miasta – parabole strome. Umocnienia budowano z ziemi: była tania, łatwo dostępna i zatrzymywała pociski. Formowano ją i ubijano w pryzmy, czyli bryły ograniczone przecinającymi się płaszczyznami. Na przecięciach tworzyły się ostre krawędzie. Wzrok i kule muszkietowe miały się po nich ześlizgiwać, dostrzegając i zabijając wszystko, co znajdzie się w załamaniach powierzchni. Kule z armat powinny natomiast uderzać w pryzmy prostopadle i kopać sobie w nich własne groby, zamiast odbijać się i miotać w tę i we w tę jak trzyletnie bachory o morderczych skłonnościach. Stajnie, koszary, prochownie i chodniki ryto w takich miejscach, gdzie prawdopodobieństwo dotarcia pocisków z dział było najmniejsze. Czynnik ludzki został bez reszty podporządkowany geometrii. Powstała pustynia płaszczyzn.
« 1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Tegoż twórcy

Barok w pigułce
— Kamil Armacki

Read me?
— Daniel Markiewicz

Siła spokoju
— Daniel Markiewicz

Esensja czyta: Grudzień 2009
— Jędrzej Burszta, Jakub Gałka, Anna Kańtoch, Marcin T.P. Łuczyński, Daniel Markiewicz, Beatrycze Nowicka, Monika Twardowska-Wągrowska, Mieszko B. Wandowicz, Konrad Wągrowski

Teologia Matrixa
— Michał Foerster

Środek, co rumieńców nabiera
— Michał R. Wiśniewski

Zimny początek
— Eryk Remiezowicz

Rozszyfrować świat
— Eryk Remiezowicz

Techno-thriller
— Janusz A. Urbanowicz

Krótko o książkach: Marzec 2002
— Magda Fabrykowska, Wojciech Gołąbowski, Jarosław Loretz, Eryk Remiezowicz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.