Naprawdę dobre pomysły są zbyt cenne, żeby korzystać z nich tylko raz. Wie o tym Dan Brown i konsekwentnie powtarza wypracowany schemat, sprzedając kolejne powieści w milionowych nakładach.
Sztuka, morderstwa, tajemnice… Przepis na bestseller według Dana Browna
Naprawdę dobre pomysły są zbyt cenne, żeby korzystać z nich tylko raz. Wie o tym Dan Brown i konsekwentnie powtarza wypracowany schemat, sprzedając kolejne powieści w milionowych nakładach.
Dan Brown
‹Kod Leonarda da Vinci›
Nikt nie rodzi się autorem bestsellerów. Ta prawda dotyczy też Dana Browna. Początki dzisiejszego hegemona literatury sensacyjnej były skromne i nie zapowiadały sukcesów. Karierę artystyczną zaczynał na początku lat 90. jako muzyk i wykonawca piosenek – wydał dwie płyty, których prawie nikt nie kupił. Rzucił więc mikrofon na rzecz pióra. Pod pseudonimem Danielle Brown napisał dwa humorystyczne poradniki dla kobiet i znalazł dla nich wydawcę, ale oba sprzedały się kiepsko. Lepiej poradziły sobie na rynku jego pierwsze trzy powieści sensacyjne, choć furory nie zrobiły. Nawet „Anioły i demony”, dziś często uważane za najlepszą powieść Browna, początkowo znalazły zaledwie około 10 tys. nabywców, co w porównaniu z późniejszymi nakładami wygląda wręcz zabawnie.
Wszystko zmieniło wydanie w 2004 roku „Kodu Leonarda da Vinci”. Na fali kościelnego oburzenia powieść wywołała wrzenie w mediach, została przetłumaczona na 51 języków i do dziś rozeszła się po świecie w liczbie ponad 80 milionów egzemplarzy. Dla milionów ludzi powieść ta staje się pierwszą, a może nawet jedyną okazją do kontaktu z historią Kościoła i doktryną chrześcijańską. Przedstawienie obu tych obszarów nauk w kłamliwy sposób rodzi określone groźne konsekwencje – grzmiał także Episkopat Polski, przestrzegając rodaków przed lekturą. Na próżno. Ogromny sukces czwartej powieści Browna napędził sprzedaż wcześniejszych książek, od tej pory wielokrotnie wznawianych, a jego samego uczynił jednym z najpopularniejszych i najbogatszych pisarzy świata.
A przecież „Kod…” nie różni się znacząco od reszty dzieł Browna. Oparty jest na podobnym schemacie i jedyne, czym tak naprawdę się wybija, to jeszcze bardziej kontrowersyjne podłoże fabularne: rzekomy romans Jezusa z Marią Magdaleną i jego implikacje. Ten jeden element okazał się wisienką na torcie, która zainteresowała książką media i skusiła czytelników. Pozostałe były na tyle udane, że gdy sukces był już ugruntowany, można je było z powodzeniem wykorzystać w kolejnych powieściach – „Zaginionym symbolu” i „Infernie”.
Przyjrzyjmy się składnikom tej sprawdzonej mieszanki.
Po pierwsze: Kontrowersje
– Byłem święcie przekonany, że uda mi się wywołać skandal pierwszą powieścią, czyli „Cyfrową twierdzą” w 1998 r. – mówił Brown w wywiadzie dla „Newsweeka”. – Ona była skrojona marketingowo, z premedytacją pisałem tam o lękach, jakie dotykały wówczas Amerykanów: o inwigilacji prywatnych danych przez służby specjalne, o tym, że nasze e-maile są czytane przez CIA. Wydawało mi się, że to będzie hit. No i źle mi się wydawało.
Nie powiodło się także ze „Zwodniczym punktem” (NASA fałszująca dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej) i nie od razu z „Aniołami i demonami” (morderstwa podczas konklawe i zabójstwo papieża). Hitem okazała się dopiero koncepcja romansu Jezusa i Marii Magdaleny, którzy mieli być ludźmi z krwi i kości, rzekomo spłodzili potomków żyjących przez wiele pokoleń we Francji, a ich pamięci ma od wieków strzec tajne bractwo, wbrew licznym „fałszerstwom” Kościoła katolickiego. Ten ostatni zareagował na książkę jak byk na czerwoną płachtę i niechcący wyświadczył autorowi przysługę – gdyby nie powstały wtedy szum, Brown pewnie nadal byłby mało znanym pisarzem i sprzedawał skromne kilkanaście tysięcy nakładu.
Dan Brown
‹Anioły i demony›
Co ciekawe, autor „Kodu…” sam nie wymyślił sensacyjnych teorii leżących u podłoża fabuły, lecz zapożyczył je w całości z dwóch pseudohistorycznych książek: „Kobiety z alabastrowym flakonem” Margaret Starbird oraz „Świętego Graala. Świętej Krwi” Michaela Baigenta i Richarda Leigha. Autorzy tej drugiej pozycji wytoczyli zresztą Brownowi proces o plagiat. Sąd uznał jednak, że twórca literatury pięknej ma prawo korzystać z pozycji popularnonaukowych, a właśnie jako taka „Święty Graal…” był przedstawiany w chwili wydania przez samych autorów…
W dwóch późniejszych pozycjach Brown dał już spokój Kościołowi, odwołując się tym razem do rzekomych masońskich korzeni Ameryki („Zaginiony symbol”) i niekonwencjonalnych metod rozwiązania problemu przeludnienia Ziemi („Inferno”). Siła uderzenia kontrowersją była już mniejsza, ale powieści i tak sprzedały się bardzo dobrze.
Po drugie: Tajne bractwa i złowrogie organizacje
Nic tak nie rozpala masowej wyobraźni jak myśl o tajnych bractwach, przez lata z głębokiego cienia rządzących losami świata. Albo o organizacjach znanych i potężnych, które jednak w ukryciu okazują się jeszcze potężniejsze lub prowadzą działania nie do końca zgodne z prawem. Brown o tym wie i w każdej powieści serwuje czytelnikom odpowiednio spreparowany materiał do spekulacji.
O tym, że w „Kodzie…” sam Kościół katolicki przedstawiono w niezbyt korzystnym świetle, była już mowa. Ale jeszcze większą ofiarą powieści padła kościelna organizacja Opus Dei, ukazana jako zbieranina szaleńców, morderców i intrygantów. Członkowie prawdziwej organizacji musieli potem włożyć wiele starań w poprawę PR-u i tłumaczenia, że wbrew temu, co twierdzi Brown, nie maczają palców w żadnych mrocznych spiskach.
Autor potrafił też sięgnąć po bardziej klasyczny materiał, jak masoni z „Zaginionego symbolu”, albo pogrzebać w mniej znanej przeszłości i przywołać w „Aniołach i demonach” tajemniczy Zakon Iluminatów. Oberwało się też kilku amerykańskim organizacjom państwowym – w „Zwodniczym punkcie” na celowniku znalazła się NASA, a w „Cyfrowej twierdzy” krótsza o jedną literkę NSA (National Security Agency). Z kolei w najnowszej powieści, „Infernie”, możemy od nieco innej strony poznać WHO (Światową Organizację Zdrowia), która wprawdzie stara się działać z korzyścią dla ludzkości, ale przy użyciu dość niekonwencjonalnych metod.
Po trzecie: Ciekawostki i anegdoty
Żona Dana Browna, Blythe, jest z wykształcenia historykiem sztuki. Podobno to jej zawdzięczamy obecność w książkach męża tak ogromnej liczby odwołań do świata sztuki i ciekawostek z tej dziedziny. Państwo Brown chętnie wyszykują także anegdoty historyczne, zwłaszcza jeśli te są odpowiednio krwawe i sensacyjne – jak informacja o rzekomym odnalezieniu gwoździa w czaszce jednego z papieży, podana w „Aniołach i demonach”.
Dan Brown
‹Zaginiony symbol›
Historycy nie podzielają jednak entuzjazmu autora dla dowolnego żonglowania faktami, zarzucając mu liczne błędy i przekłamania. Ukazały się już szczegółowe omówienia wszystkich fragmentów, w których Brown pomylił daty, źle połączył fakty lub zwyczajnie coś przekręcił. Autor ma na to zawsze jedną i tę samą odpowiedź: „to tylko fikcja, a faktów używam w sposób potrzebny do budowania napięcia”. W domyśle: jeśli ktoś oczekuje tylko prawdy, niech nie sięga po literaturę sensacyjną.
Po czwarte: Wycieczki wyobrażone i prawdziwe
Powieści z Robertem Langdonem, których akcja rozgrywa się w Europie, próbują dość szczegółowo opisywać uroki Paryża, Rzymu i Florencji, a przynajmniej silnie wiązać sensacyjną fabułę z konkretnymi, charakterystycznymi miejscami, możliwymi do odnalezienia na mapie. Taki zabieg ma zapewne zwiększać wiarygodność fabuły i pogłębiać zanurzenie czytelnika w opowieść. Niektórym to jednak nie wystarcza i pragną zobaczyć je osobiście.
Biura podróży już dawno odpowiedziały na zapotrzebowanie i umożliwiły zwiedzanie śladem bohaterów Browna Paryża (Luwr – Hotel Ritz na placu Vendome – kościół Saint Sulpice – stacja kolejowa Saint-Lazare – Champs-Élysées) i Rzymu (grób Rafaela Santi – bazylika Santa Maria Del Popolo – plac św. Piotra – kościół Santa Maria Della Vittoria – Zamek św. Anioła). Z „Infernem” pod ręką możemy natomiast wybrać się do Florencji, choć nie wszystkim podoba się podejście autora do tematu.
– Uciekający Langdon zatrzymuje się na moment, który mógłby go kosztować życie, by przypomnieć historię pewnego mostu. Wygląda to tak, jakby ktoś usiłował rozwikłać zagadkę z przewodnikiem audio przy uszach – krytykuje „Inferno” recenzentka „The Washington Post”. – Powieść jest zabawna, zwłaszcza dla kogoś, kto dobrze zna Florencję. Tubylcy opisywani są jako dziwaczne osoby o niepojętych obyczajach: jedzą oliwki pieczone w piecu i flaki na śniadanie, wypełniają dymem papierosowym wszystkie pomieszczenia, w tym również szpitale. Wynika z tego, że rekonesans autora we Włoszech musiał odbywać się przed wejściem w życie ustawy Sirchii. A może Brown przepisywał z podręcznika dla turystów? – kąśliwie dopytuje watykański „L′Osservatore Romano”, w którym jednak Brown nie może liczyć na jakąkolwiek pozytywną opinię.
Po piąte: Brak stylu też jest stylem
Thrillery i powieści sensacyjne to nie miejsce na fajerwerki literackie. Brown pisze prostym językiem, zrozumiałym dla każdego czytelnika, konstruuje krótkie i zwięzłe dialogi, a całość wieńczy odrobiną humoru, bo w czasie wolnym i na urlopach, podczas których czytany jest gros przygód Roberta Langdona, ludzie pragną lekkiej rozrywki.
Ja się nie zżymam, zwyczajnie po Kodzie przestałem Browna czytać. "Anioły i Demony" to było IMHO szczytowe osiągnięcie pichcenia książek wedle tego przepisu. Teraz ta potrawa się przejadła.