Wybrańcy bogów umierają młodo i pewnie dlatego narrator „Wiecznego Grunwaldu”, pozornie ginąc wiele razy, tak naprawdę żyje przez długie wieki – w różnych ciałach, w różnych rzeczywistościach. Jego „wszechbycie” pozwala mu snuć niepowtarzalną, poruszającą opowieść o ludziach i narodach; opowieść, która stanowi jeden z najciekawszych kawałków polskiej prozy ostatnich lat.
Monolog wiecznotrwałego mizantropa
[Szczepan Twardoch „Wieczny Grunwald” - recenzja]
Wybrańcy bogów umierają młodo i pewnie dlatego narrator „Wiecznego Grunwaldu”, pozornie ginąc wiele razy, tak naprawdę żyje przez długie wieki – w różnych ciałach, w różnych rzeczywistościach. Jego „wszechbycie” pozwala mu snuć niepowtarzalną, poruszającą opowieść o ludziach i narodach; opowieść, która stanowi jeden z najciekawszych kawałków polskiej prozy ostatnich lat.
Szczepan Twardoch
‹Wieczny Grunwald›
Piszę: polskiej, znając i szanując zapatrywania autora na kwestię narodowości
1); polskiej w tym sensie, w jakim Conrad był pisarzem angielskim, czyli w języku polskim stworzonej. Chociaż można postawić tezę, że w niejednym polskim. Twardoch bowiem z gracją przeplata zdania i akapity archaizowane w takim stopniu, że ledwo zrozumiałe dla współczesnego czytelnika – nie tylko w warstwie leksykalnej, ale i w sięgającej aż po szczątki
aorystu gramatyce – z językiem całkiem dzisiejszym; miesza wulgarną kiedy trzeba potoczność z fragmentami niemal poetyckimi. Owe różne polszczyzny upstrzone są ponadto niemieckim i łaciną.
Taka forma uzasadniona jest treścią. Z jednej strony „Wieczny Grunwald” to monolog poległego w bitwie z 15 lipca 1410 r. Paszka – nieślubnego, nieuznanego syna, jakiego tuż przed swoją śmiercią sprawił Kazimierz Wielki młodej mieszczce niemieckiego pochodzenia, później prostytutce. Z drugiej – opowieść Wszechpaszka, który poza swoim pierwszym, „zwykłym” żywotem – nazywanym „istnem światowaniem” – pamięta także ciągnące się przez stulecia niezliczone życia alternatywne w innych rozwinięciach historii, „wątkach”. Takich, gdzie walczy w drugiej wojnie światowej, w ramach niemiecko-polskiego aliansu, i tych, w których panuje współczesność, ale monarchie nie upadły, wreszcie – tym snującym się w tytułowym, całkiem odrealnionym Przezwiecznym Grunwaldzie, Ewiger Tannenbergu.
Tam ścierają się ze sobą nie ludzie, ale „aantropowie”, wyzbyci wszystkiego, co człowiecze, aby mogły w nich zostać tylko polskość i niemieckość – w teorii niemające ze sobą nic wspólnego, a jednak na swój sposób podobne. W obu bowiem przypadkach Naród ważniejszy jest od jego przedstawicieli; po wschodniej stronie Odry symbolizuje go olbrzymie ciało Matki Polski, po zachodniej – produkowane w Blutfabrik Blut, które w innym „wątku” mógłby najpewniej zastąpić Geist lub Heimat.
Losy samego Paszka (albo: Paszków), bastarda i wyrzutka, nie są godne pozazdroszczenia. Wychowany w burdelu, wcześnie zaznajomiony z podłością zarówno jako świadek, ofiara, jak i jej aktywny krzewiciel, trochę Polak, trochę Niemiec, nienawidzi i Niemców, i Polaków, i ludzi w ogóle, bo niewiele dobrego z ich strony go spotkało. Tylko czasem przez zbudowaną ciężkimi doświadczeniami skorupę przebijają się resztki wrażliwości. Tym samym, mimo rozmachu wizji, książka Twardocha jest w sporej części kameralną opowieścią o człowieku.
Ten zaś – rozdarty na różnych płaszczyznach – spiera się i z chrześcijańskim Bogiem, i z bogami pogańskimi, chociaż w żadne siły wyższe nie wierzy. Obok bóstw kojarzonych dziś z Europą pojawiają się także nawiązania do wierzeń wchodu – nawet motto wziął Twardoch z „Mahabharaty” – wydaje się więc, że wspólny pień, z którego wyrastają wszystkie „wątki”, tkwi nie tyle w kulturze europejskiej, ile w jej (pra)indoeuropejskich korzeniach.
To wszystko sprawia, że szyld serii, w której pojawiła się powieść – „Zwrotnice czasu. Historie alternatywne” – a zwłaszcza jego drugi człon, jest mocno mylący. Mimo bowiem pokazywania mniej lub bardziej możliwych ścieżek dziejów, „Wieczny Grunwald” ma z klasyczną historią alternatywną niewiele wspólnego – mniej niż „Sternberg”, który zgodnie z myślą autora do tego nurtu nie należał, ale wielu czytelników, raczej nie bez poszlak, było innego zdania.
Wspomniany wyżej „Sternberg” pojawił się na rynku trzy lata temu. I choć łatwo uwierzyć, że wyszedł spod pióra tej samej osoby, co recenzowana pozycja (powtarzają się nazwiska postaci, niektóre motywy, na przykład brzmiące niczym wyrwane z powieści z 2007 roku wspomnienie o szlacheckim wychowaniu-tresurze), to znacznie trudniej, że ich autor zdołał tak bardzo rozwinąć się w przerwie między napisaniem owych książek. Twardoch od początku tworzył prozę ciekawą, zdaje się wszakże, że teraz wszedł na wyższy etap – i pod względem warsztatowym, i koncepcyjnym. Niewykluczone więc, że zgodnie z nadzieją wyrażoną w ostatniej „Lampie”, autor przestanie być traktowany jako pisarz gatunkowy, a zacznie jako pisarz po prostu, choć o utwory z mniejszą dozą fantastyki w jego dorobku nietrudno.
Można, pomimo diametralnie różnych gabarytów i pomysłu, porównywać „Wieczny Grunwald” z „Lodem” Dukaja (od czasu tego drugiego tak dobrej powieści napisanej po polsku autor niniejszej recenzji zresztą nie czytał): obie książki – pośród innych motywów – traktują o polskości w sposób niestereotypowy, obie są swoistą grą z historycznymi wydarzeniami i postaciami, obie ubarwia staranna językowa stylizacja. Choć jednak polszczyzna Twardocha sięga kilka wieków głębiej, jego dzieło zdaje się nowocześniejszym: jeśli „Lód” miał być swoistym hołdem dla gargantuicznych powieści dziewiętnastowiecznych, to „Wiecznemu Grunwaldowi” bliżej do modernistów, lekce sobie ważących liniowość i klasyczność konstrukcji, nieszczędzących metafor i nawiązań. Poza tym, mniej monumentalny w koncepcji, sprawia „Wieczny Grunwald” wrażenie lepiej wykonanego – próżno szukać w nim słabszych fragmentów czy dłużyzn.
I można pewnie mieć skojarzenia z Ernstem Jüngerem, skoro podpowiada to sam autor, niemieckiego pisarza zarówno cytując, jak i czyniąc z niego epizodyczną postać: nie przez cały czas, lecz wtedy na przykład, gdy Paszko uśmierca w szermierczej potyczce osobę mu bliską – zabijający szanuje zabijanego, i zabijany – zabijającego, bo świat tak już działa, że czasem trzeba walczyć, walka po prostu jest, ale to nic osobistego. Takie starcia to jednak w powieści wyjątki, a wojnę docenia Paszko z zupełnie niejüngerowskiej pozycji: uwodzi go, bo w końcu nie tylko on cierpi, ale i cierpią inni.
I można doszukiwać się – za wspomnianym Jackiem Dukajem – ech Teodora Parnickiego, bo pomysł na książkę o duszy, śledzącej przez stulecia wydarzenia historyczne i niehistoryczne, mógłby się w innym „wątku” narodzić w głowie twórcy „Tylko Beatrycze”; bo pojawiają się aluzje do wcześniejszych dzieł autora; bo i Twardoch buduje piętrowe, dalekie od typowej narracji zdania. Styl pisarza ze Śląska jest jednak mniej udziwniony, płynniejszy w lekturze.
Przede wszystkim jednak można znaleźć w „Wiecznym Grunwaldzie” znakomitą prozę, budzącą sporo skojarzeń, dla każdego pewnie innych, lecz w głównej mierze własną, Twardochową. Prozę, o której sam autor powiada, że proces twórczy wyczerpał go jak nigdy dotąd, i to zupełnie nie dziwi: potrafi ona solidnie wymęczyć (w pozytywnym sensie) także odbiorcę. Chociaż bowiem powieść pilchowiczanina z pewnością nie zafascynuje każdego – jest na to książką zbyt specyficzną – mało prawdopodobne, by nie zostawiła po sobie śladu w czytelniku. A to między innymi zdaje się odróżniać Literaturę od literatury.
1) W tym miejscu wypada polecić esej Twardocha pt. „Jak nie zostałem Polakiem”, do przeczytania na
tej stronie (drugi wpis od góry).