Ukazanie się książki Billa Bakera „Alan Moore. Wywiady” w polskim przekładzie to wydarzenie bez precedensu, które przychodzi na dodatek od wydawnictwa niezwiązanego dotychczas z komiksem.
Konstelacje Moore’a
[Bill Baker „Alan Moore. Wywiady” - recenzja]
Ukazanie się książki Billa Bakera „Alan Moore. Wywiady” w polskim przekładzie to wydarzenie bez precedensu, które przychodzi na dodatek od wydawnictwa niezwiązanego dotychczas z komiksem.
Bill Baker
‹Alan Moore. Wywiady›
Alan Moore jest dla komiksu tym, kim dla muzyki David Bowie – innowatorem, który potrafi łączyć umiejętność przesuwania granic i kształtowania medium z opowiadaniem przystępnych, wciągających historii. Chociaż wywodzi się z undergroundu – zaczynał od pasków do brytyjskiego czasopisma muzycznego – szybko zrobił karierę i zaczęli się o niego zabijać amerykańscy giganci z DC Comics na czele. Konflikt, w który Moore popadł z tym wydawnictwem, i desperackie starania kierownictwa DC, by odzyskać tego geniusza dla siebie, pokazują najlepiej, jak wspaniałym i pożądanym twórcą jest Moore.
Jednocześnie, przy całej swojej popularności, Moore to artysta bezkompromisowo oddany wolności twórczej. Wielokrotnie odrzucał okrągłe sumy pieniędzy, byle tylko jego nazwisko nie było kojarzone ze znienawidzonymi ekranizacjami komiksów czy żeby nikt nie wtrącał mu się w proces twórczy. Poniekąd stąd wziął się również konflikt z Hollywood – to, że z oryginalnego scenariusza w gotowej produkcji filmowej niewiele zostaje, było dla artystycznego dyktatora Moore’a niedopuszczalne, dlatego seryjnie odrzucał wszelkie propozycje pisania na potrzeby ekranu. Jednym z powodów jego miłości do komiksu jest to, że jeśli postawi w scenariuszu przecinek, ten przecinek znajdzie się również w finalnym produkcie, który wyląduje na sklepowej półce.
Postać to tym bardziej frapująca, że oprócz zajmowania się komiksem, Moore jest znanym okultystą (czci prawdopodobnie macedońskiego boga Glykona) i do bólu angielskim ekscentrykiem, który całe swoje życie związał z brytyjskim Northampton. Pisze o nim zresztą już drugą książkę. Wszystko to składa się na egzotykę i magnetyzm tej postaci i poniekąd tłumaczy, dlaczego wydaniem wywiadów z nim zainteresowało się w Polsce wydawnictwo niezwiązane dotychczas z komiksem.
Kiedy uświadomimy sobie kaliber postaci Moore’a, dostrzeżemy doniosłość wydarzenia, jakim jest wydanie tych wywiadów w naszym kraju.
Pierwszy z dwóch zmieszczonych w tomie wywiadów koncentruje się na magii i procesie twórczym. W potoczystym wywodzie (Moore okazuje się bowiem niesamowitym gadułą, który na każde pytanie odpowiada wielowątkowym i szalenie interesującym elaboratem) przepytywany mag wyłuszcza zasadnicze podobieństwa pomiędzy tworzeniem komiksów – czy, szerzej, pisaniem – a magią. Wskazuje na to, że opowiadanie historii służy wzbudzaniu u czytelników konkretnych emocji. Opowiadając historię o chłopcu, który nagle zostaje sierotą i nie wie, co zrobić ze swoim życiem, opowiadamy ją tak, żeby wzruszała. Czy to nie najczystsza magia?
Można zresztą w tych wywiadach odnaleźć dystans, który dzieli Moore’a od powszechnego wyobrażenia o współczesnych okultystach. Otóż magia w jego wydaniu (choć, niestety, przepytujący nie stara się wejść w temat głębiej) to odwoływanie się do pewnych konstruktów myślowych, które nie przybierają metafizycznych postaci. Moc rytuału i formy widzi Moore raczej w swoim umyśle niż w niebie, piekle czy innej magicznej krainie albo transcendentnym bycie, natomiast imię wyznawanego przez siebie Glykona przywołuje w odrobinę ironicznym tonie.
Na banalne pytanie o to, jak być dobrym pisarzem, odpowiada Moore równie banalnie, ale w jakim stylu! Krytykuje ostro twórców, którzy po wypracowaniu określonego warsztatu bazują na tym, co już potrafią, i darują sobie eksperymenty czy poszerzanie swoich horyzontów. Za wzór poszukującego twórcy, który z jednej strony adaptuje się do rzeczywistości, a z drugiej pozostaje sobą, stawia Moore Roberta Crumba.
Opisuje też swoje własne doświadczenia i dyskursy, jakie toczył sam ze sobą, rozpisując w notatniku możliwe podejścia do drobnych fabularnych detali. „A co by było, gdybym zamiast tego zrobił to?” – to zdaniem Moore’a najważniejsze pytanie, które twórca powinien stawiać sobie co chwilę. W przeciwnym razie zgnuśnieje i na wieki wieków stanie w miejscu. A po co robić sztukę, jeśli nie ma się zamiaru choć o milimetr przesuwać jej granic?
Oprócz tego twórcom zaleca Moore czytać jak najwięcej jak najróżnorodniejszych autorów, ale to najoczywistsza oczywistość.
W finale książki rozmowa koncentruje się na powieściopisarstwie Moore’a, najpierw „Voice of Fire”, potem niewydanej jeszcze „Jerusalem”. Kiedy przepytywany roztacza przed rozmówcą i czytelnikami wizję magicznego Northampton, trudno nie odnieść wrażenia, że ten angielski brodacz jest w stanie wyekstrahować magię ze wszystkiego. Przy całym swoim oczytaniu i erudycji okazuje się także człowiekiem wybitnie przywiązanym do rodzinnych stron, które opiewa i opisuje. Działa też na scenie lokalnych zespołów, wydaje w pewnej mierze poświęcone lokalnym kwestiom pismo „Dodgem Logic”. To inspirujące, kiedy uświadomimy sobie, że skoro takie historie da się wyłuskać z historii samego Northampton, to niechybnie da się odnaleźć je w każdym innym miejscu świata. I że każda przestrzeń potrzebuje tylko takiego czarownika, który wyciągnie na wierzch i pokaże wszystkim jej magię.
W tym lokalizmie Moore’a da się również odnaleźć jedną z przyczyn jego konfliktu z wielkim biznesem. Wielokrotnie podczas wywiadów przewija się wątek niezrozumienia dla sposobu myślenia menedżerów, którzy wykorzystują twórców komiksów jak paliwowe pręty, które wyrzuca się zaraz po zużyciu. Opowiadając o tym, Moore co chwilę strzyka jadem pod adresem tych, których zdarza mu się nazwać stręczycielami. Chodzi tu o przedstawicieli komiksowego przemysłu, którzy przejmują prawa autorskie do utworów prawdziwych twórców i sprzedają rekinom z Hollywood, mając w poważaniu dobro medium i artystów.
Te dwieście czterdzieści niewielkich stron, na których wydrukowano same wywiady, to o wiele za mało, żeby pomieścić kosmos osobowości i intelektu Moore’a. Ale to jednocześnie idealna przynęta dla wygłodniałego umysłu, który pochłonie ją pożądliwie za jednym razem. Zamieszczona na końcu książki kompletna bibliografia dzieł Moore’a to tylko kolejna pomoc w samodzielnym zanurzeniu się w oceanie jego twórczości, na co niewiątpliwie warto się zdecydować.
Rewelacja!