Rzadko spotyka się tak dobrze dobrane tytuły – „Wrogowie publiczni”, zapis korespondencji, jaką wymieniają Michel Houellebecq i Bernard-Henri Lévy, w znacznej mierze opowiada o wrogości. Dziennikarzy wszelkiej maści mediów, internautów, całych społeczeństw, ale też najbliższej rodziny.
Wrogowie krytyczni
[Michel Houellebecq, Henri-Bernard Lévy „Wrogowie publiczni” - recenzja]
Rzadko spotyka się tak dobrze dobrane tytuły – „Wrogowie publiczni”, zapis korespondencji, jaką wymieniają Michel Houellebecq i Bernard-Henri Lévy, w znacznej mierze opowiada o wrogości. Dziennikarzy wszelkiej maści mediów, internautów, całych społeczeństw, ale też najbliższej rodziny.
Michel Houellebecq, Henri-Bernard Lévy
‹Wrogowie publiczni›
Dwójka wyrodnych dzieci – odpowiednio francuskiej literatury i filozofii – okazała się dobrze dobranym duetem. I choć w pierwszych zdaniach Houellebecq swego dysputanta określa mianem „filozofa pozbawionego głębszych przemyśleń”, samego siebie zaś tytułuje „pospolitym, pozbawionym stylu autorem”, można mieć więcej niż pewność, że tylko się w ten sposób kryguje. Do opisu dramatis personae używa bowiem określeń właściwych bardziej dla tych, którym zdarzało się obu bohaterów publicznie atakować. Również zdanie o tym, że dzieli owych bohaterów wszystko poza byciem godnymi pogardy, bardzo szybko zostaje skorygowane. Obu panów łączy więcej, niż pewnie sami wcześniej przypuszczali.
„Wrogowie publiczni” mają wszystkie zalety i wady korespondencji listownej. A właściwie: wszystkie cechy, bo ich wartościowanie zależeć będzie od kontekstu. W tym wypadku należy uznać, że swoboda wypowiedzi wyszła wszystkim na dobre. Obaj autorzy mówią dokładnie o tym, o czym chcą. Kolejne listy są oczywiście przyczynkiem do dyskusji, ale to, nad iloma z dziesiątek i setek zdań się pochylą, ile z nich uczynią przedmiotem sporu, a ile zbędą machnięciem ręki, zależy już wyłącznie od nich. I to jest w tym wypadku duża wartość, bo mimo, iż obaj dystansują się (lub – w przypadku Houellebecqa – dystansowali się kiedyś) od literatury wyznania, to w zaskakująco obszernych fragmentach listów nie tyle zahaczają o życie osobiste, co piszą o nim otwartym tekstem.
Zaskakującym punktem wspólnym okazują się traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa. Obaj zdają się przytakiwać jednemu z wierszy Philipa Larkina: Jebią ci życie mamcia z tatkiem / Może i nie chcą, ale jebią / Oprócz win własnych na dokładkę / Jeszcze ci kilka ekstra wrzepią. W okresie powstawania książki Houellebecq znalazł się w samym środku gigantycznych rozmiarów awantury wywołanej wywiadami jego matki, zarzucającej mu cynizm i wykorzystywanie rodziny dla celów sprzedażowych (warto nadmienić, że ta sama matka oddała go kiedyś dziadkom po to, by swobodnie podróżować po Afryce). Wychodząc od tych zdarzeń autor „Cząstek elementarnych” snuje rozważania na temat mechanizmu, jaki tworzy się między dziećmi i rodzicami, którzy ich porzucili oddając do adopcji. Pisze o potrzebie spotkania, ale najczęściej spotkania jednorazowego – „kilka godzin w zamian za czyjeś całe życie”. W deklaracjach matki o konieczności przebaczania widzi jedynie „skończoną błazenadę, i to złowieszczego rodzaju”.
Z kolei Lévy dużo miejsca poświęca ojcu, „prawdziwemu self-made man’owi – człowiekowi, który „pragnął sam się stworzyć, znieść w sobie historię, niczego po nikim nie odziedziczyć”, jednocześnie człowiekowi „wyniosłemu, ożywianemu przykrą w pożyciu pychą"; „samotnemu królowi, obcemu swemu losowi i pochodzeniu”, obcemu również „nowemu środowisku i dawnemu”. I taki obraz ojca filozof komentuje zdaniem o uwielbieniu i nieskończonym szacunku dla niego.
Trzeba przyznać, że wątki rodzinne stanowią potężną przeciwwagę (a w jakimś stopniu również usprawiedliwienie) do tego, co się z tonu obojga autorów przebija na plan pierwszy – ich silnego egocentryzmu, którego mają zresztą pełną świadomość. Najbardziej jest on może widoczny wówczas, gdy rozmawiają o swoich oponentach. Dziennikarzy określają mianem sfory – i to, zdaniem Lévy’ego, sfory motywowanej strachem i skazanej na porażkę. Houellebecq idzie jeszcze dalej, często wymieniając z nazwiska konkretnych krytyków literackich, szczodrze obdarzając ich epitetami w rodzaju „głupi”. Choć, jeśli uznać ich wersję zdarzeń za prawdziwą, owi głupcy to dziennikarze niegodni tego miana, o mentalności tabloidowej.
Ale obaj twórcy potrafią się również ostro poróżnić. Dzieli ich ocena Sarkozy’ego (korespondencja powstawała w pierwszej połowie 2008 roku), dzieli stosunek do Rosji, którą Houellebecq ceni zaskakująco wysoko. Z dwóch podróży do tego kraju wyciąga daleko idące wnioski na temat rzekomo niezłego stanu kultury i podobnego stanu państwa w ogólności, z którego „zniknęły obszary porażającej nędzy”. Lévy ostro ripostuje, w kraju Putina widzi przede wszystkim miejsce „prania kulturowego i prania mózgu”, miejsce „mordu na Politkowskiej” i wreszcie miejsce „wojny w Czeczenii”.
Jeśli przyjąć, że za prezentowanymi we „Wrogach publicznych” poglądach stoi prawda, a nie kalkulacja, można tę książkę czytać jako fascynującą wymianę myśli dwóch intelektualistów. Ludzi o ugruntowanych w pewnych sprawach poglądach, ale jednocześnie ludzi poszukujących, zdających sobie sprawę z tego, że nie na wszystko mają odpowiedź. Ich korespondencja bywa dowcipna, cyniczna, mocno złośliwa, ale bardzo często okazuje się poruszająca, zmuszająca do zatrzymania się i przemyślenia danego problemu – niezależnie od tego czy rozmowa dotyczy polityki, literatury czy etyki. Ale mimo obecnego tu i ówdzie humoru, refleksje nie należą do przesadnie optymistycznych. Tu znowu można zacytować Larkina: Człowiek drugiemu przekazuje / Rozpacz, wciąż głębszą, jak dno rzeki. / Zwiewaj stąd, póki możesz uciec – / I nigdy nie miej własny chdzieci. Ale może nic w tym wszystkim tak strasznie złego? Ostatecznie, jak spostrzega Houellebecq: w końcu zapominamy nawet własne książki. I nie wiem, dlaczego właśnie tego poranka wydaje mi się to pocieszające.