Zwyczajnie niezwyczajny obraz rodziny marokańskich imigrantów w Izraelu zaprezentowała Sara Shilo w powieści "Krasnoludki nie przyjdą". Jej debiutancka książka dla dorosłego czytelnika to mocny, zapadający w pamięć głos o świecie, w którym normalnym zjawiskiem są świszczące nad głowami rakiety.
Pejzaż z katiuszami w tle
[Sara Shilo „Krasnoludki nie przyjdą” - recenzja]
Zwyczajnie niezwyczajny obraz rodziny marokańskich imigrantów w Izraelu zaprezentowała Sara Shilo w powieści "Krasnoludki nie przyjdą". Jej debiutancka książka dla dorosłego czytelnika to mocny, zapadający w pamięć głos o świecie, w którym normalnym zjawiskiem są świszczące nad głowami rakiety.
Sara Shilo
‹Krasnoludki nie przyjdą›
Rzecz dzieje się w niewielkiej izraelskiej miejscowości, na której niebie najczęstszym widokiem nie są ptaki, lecz katiusze. Nieistotne dla pisarki pozostają przyczyny, przebieg czy skutki konfliktu, ona bada jak wygląda życie zwyczajnych ludzi wplątanych w wojnę wyłącznie z powodu swego miejsca zamieszkania. Co szczególne, owej wojny na co dzień nie odczuwa się dotkliwie; na dźwięk alarmu mieszkańcy bloków uciekają do schronów (które znajdują się w każdym budynku), ale prędko je opuszczają, znudzeni biernym wyczekiwaniem. Działania zbrojne są tylko rozmazanym, niezbyt wyraźnym tłem, czasem uciążliwym, ale z gatunku tych, do których można się przyzwyczaić.
Głównym prądem, który ciągnie do przodu opowieść o rodzinie Dadonów, imigrantów z Maroka, jest śmierć jej głowy, Mas`uda, zwanego królem falafela. Wokół niego kotłują się w rwącym nurcie opowieści wdowy po mężczyźnie i ich dzieci, czasem stając okoniem względem siebie, innym razem doskonale się nawzajem dopełniając.
Mas`ud zmarł zostawiając swoją żonę w ciąży z bliźniętami Chaimem i Oszrim, którym z braku laku przydzielono nowego rodziciela, czyli najstarszego syna Kobiego. Chłopak kwituje to w następujący sposób: Dla mnie to jest żałosne i obrzydliwe. Są tacy, co po końcowym gwizdku sędziego biegną jeszcze do bramki kopnąć piłkę do środka, tak po prostu. W końcu ludzie wciąż siedzą na trybunach, to ostatnia szansa, żeby się pokazać na boisku. No to idą sobie strzelić – bez bramkarza, bez obrony, bez niczego, najważniejsze, żeby wbić gola. Nienawidzę takich obleśnych typów. Kobi zostaje mianowany pokazową głową rodziny, sypia w jednym łóżku z matką i opiekuje się maluchami. Zdarzenia te, brzemienne w skutkach, dają początek wielkiemu rodzinnemu kłamstwu, którego obecność najmocniej odczuwa jedyna w gronie dziewczynka Eti. Na koniec przypomniałam sobie o czymś, co ciągnie się za mną jak ogon, którego nie można odczepić – o kłamstwie w naszej rodzinie. Ono też stało się już domownikiem, jakby było niemowlęciem urodzonym zaraz po Chaimie i Oszrim. Ono zmieniło życie nas wszystkich mówi dziewczynka. Kłamstwo rośnie, żywiąc się rozpadającymi więzami rodzinnymi, aż w końcu wydaje się, że nigdy nie było świata przed jego narodzeniem, że zawsze było właśnie tak i nie inaczej. Dziwnym zrządzeniem losu wszyscy jednak pamiętają doskonale śmierć Mas`uda, która kładzie się dziwnym, koślawym cieniem na ich życiu.
Sara Shilo przydzieliła role w powieści pięciorgu członkom rodziny Dadonów. Każdy z bohaterów na swój sposób oswaja chropawą rzeczywistość i w każdym dokonuje się proces autorefleksji pod wpływem znaczących wydarzeń. Do nieufnego wobec innych Kobiego, którego jedynym marzeniem jest wyrwać się z prowincji, dociera, jak mocno krzywdzące było jego zachowanie. Wyjątkowo dojrzała jak na swój wiek Eti nie wytrzymuje ciężaru kłamstwa nagromadzonego w rodzinnym domu. Upośledzony fizycznie Etzik zostaje, w jego odczuciu, oszukany przez jedyną bliską mu istotę na świecie, czyli tresowaną pustułkę, a jego brat Dudi zostaje wbrew woli świadkiem tego dramatycznego zdarzenia. Z kolei ich matka Simona, nienawidząca własnego życia, wycofana, rozgoryczona, godzi się z losem i kładzie na piłkarskim boisku w symbolicznym geście oczekiwania na katiuszę. Opowieść każdej z postaci zostaje wyraźnie i jednoznacznie domknięta.
To, czym powieść „Krasnoludki nie przyjdą” zachwyca najmocniej jest język, żywy, idealnie współgrający z tonem poszczególnych opowieści, aż płonący od emocji. W dialogu czy w monologu, i tu, i tu sprawdza się doskonale. Co ważne, nie wyczuwa się w nim fałszywych nut, zbędnego koloryzowania, stylizowania, symbolizowania, to po prostu żywa opowieść, momentami bardzo emocjonalna, często bolesna, której łatwo dać się porwać jak rzece i zanurzyć w jej toni. Nurt nie jest jednak zwarty, ponieważ prawie za każdym zakrętem wpływają do niej kolejne strumyczki i potoki, budując pełny, drobiazgowy, słodko-gorzki obraz historii rodziny Dadonów, niezwyczajnej w swej zwyczajności.
Gdyby tak zadać sobie pytanie, o czym właściwie traktuje powieść Sary Shilo, odpowiedź mogłaby wydać się niebezpiecznie bliska banałowi. O radzeniu sobie ze stratą ukochanej, bliskiej osoby? O nienawiści i sensie konfliktów zbrojnych? O dojrzewaniu, często wymuszonym przez okoliczności? O relacji między prawdą a kłamstwem, między pozornym dobrem i nieoczywistym złem? Wszystko to prawda, ale jest w tej książce coś więcej, jakiś nieuchwytny pierwiastek, który sprawia, że z pozoru proste historie zostają w głowie i w sercu na znacznie dłużej.
Trudno się nie rozczulać, gdy Eti w końcu zbiera się w sobie i w świetnie rozegranej scenie, która jak klamra domyka powieść, przełamuje rodzinne tabu, wypędza z umysłów małych braci kłamstwo, na jego miejsce dając prawdę? Jak się nie wzruszać, gdy Kobi, czyli ten, który w kłamstwie odgrywał główną rolę, wchodząc w rolę zmarłego ojca, musi stanąć twarz w twarz ze swymi krzywdzącymi innych przekonaniami w jednej z najlepszych scen książki: gdy przybywa do arabskiej wioski z żądaniem zwrotu trzymanych w depozycie u księgowego pieniędzy. Młody mężczyzna przechodzi swoiste katharsis, w momencie gdy jak obuchem uderza uderza go po głowie jego własna podejrzliwość i małostkowość. Rozmawiają ze sobą po arabsku, nie chcę nic rozumieć. Nie staram się nawet łapać znanych słówek. Nie rozglądam się, gdzie zniknął woreczek z pieniędzmi, nie obchodzi mnie to. Chciałbym, żeby mnie wzięli, dali jeść i położyli spać, żeby ustalili, co ze mną robić, żeby mówili tylko w swoim języku. Żeby wysłali mnie do łóżka, obudzili rano i zawieźli do pracy. Żeby wzięli moją pensję i ją przechowali. Żeby mi przyprowadzili kobietę na żonę, żeby mi cały czas mówili, co mam robić.
Jak się nie przejmować, słysząc filozoficzne rozważania kalekiego Itzika: Co to w ogóle znaczy, że się kogoś nienawidzi? I jak ludzie zaczynają to czuć? W którym miejscu w człowieku siedzi nienawiść? I jak się ją tam wkłada, na przykład żołnierzom? Czy to jest tak, że wystarczy ją komuś podać raz, jak zastrzyk, i już ją będzie miał na zawsze, czy nienawiść jest bardziej jak jedzenie, że cały czas trzeba przynosić więcej?. Przed podobnymi dylematami staje bardzo młody człowiek mieszkający z rodziną na granicy dwóch nienawidzących się światów. Zaś jego głównym zajęciem, któremu nadaje pozór misji, jest ciągłe trenowanie trzymanej w domu pustułki, tak aby ptak w razie przyjścia terrorystów był w stanie ich powstrzymać, najlepiej wydziobując oczy. Terroryści mogą bowiem pojawić się w każdym momencie, wyjść zza wzgórz, gdzie czają się pewnie cały czas, czekając tylko na moment, w którym wszyscy się zapomną i odejdą od okien. Bo jak wiadomo, gdy zejdzie się z posterunku przy parapecie natychmiast pojawia się wróg.
Jako urodzony sceptyk nie zwykłem wierzyć wydawniczym tekstom na okładkach książek, bo się one w ostatnich latach zupełnie zdewaluowały, ale pisarce Justynie Bargielskiej muszę oddać rację, gdy pisze: Zacznijcie to czytać, a uświadomicie sobie, jak bardzo byliście złaknieni opowieści. Rzeczywiście byłem złakniony, stęskniłem się jak diabli za dobrą opowieścią. Na szczęście Sara Shilo całkowicie tę tęsknotę zaspokoiła.