Jaki otrzymamy efekt, gdy początkujący pisarz spróbuje przelać na papier wszelkie chore wizje, które kłębią mu się w czaszce, nie bacząc specjalnie na zasady kierujące słowem pisanym? Odpowiedź przynosi nam debiutancka powieść satyryka Davida Wonga.
Logika ginie na początku
[David Wong „John ginie na końcu” - recenzja]
Jaki otrzymamy efekt, gdy początkujący pisarz spróbuje przelać na papier wszelkie chore wizje, które kłębią mu się w czaszce, nie bacząc specjalnie na zasady kierujące słowem pisanym? Odpowiedź przynosi nam debiutancka powieść satyryka Davida Wonga.
David Wong
‹John ginie na końcu›
„John ginie na końcu” swój początek ma w 2001 roku, kiedy Jason Pargin, publikujący pod pseudonimem David Wong, umieścił w internecie pierwsze opowiadanie o Johnie, Davidzie i ich zmaganiach z potworem stworzonym z mięsa. Opowiadanie spodobało się na tyle, że zachęciło Pargina do napisania kontynuacji. W jakiś czas później pojawiły się kolejne odcinki, a popularność serii wzrastała. Wreszcie w 2007 roku opowieść ukazała się w wersji drukowanej nakładem Permuted Press. Wkrótce potem darmowa wersja zniknęła z sieci. W zeszłym roku w USA wydana została kontynuacja książki pod tytułem This Book is Full of Spiders. Na początku zeszłego roku miał również premierę film na podstawie „Johna…” w reżyserii specjalisty od dziwnych horrorów Dona Coscarelliego.
Fabuła książki wydaje się prosta jak konstrukcja cepa, a może nawet bardziej, ale szybko się okazuje, że jej chaotyczność przewyższa znane mi standardy. Pomysł wyjściowy nie należy do przesadnie oryginalnych. W sennym amerykańskim miasteczku żyje dwóch młodzieńców, John i David, parających się doraźnymi zajęciami. Pewnego dnia na imprezie, na której ich zespół daje koncert, poznają tajemniczego czarnoskórego mężczyznę z dredami, który prawdopodobnie rozprowadza wśród młodzieży nieznaną nikomu substancję o szczególnych właściwościach. W czasie koncertu i po nim dochodzi do co najmniej paru tajemniczych zdarzeń: kilka osób ginie w niewyjaśnionych okolicznościach, John zaczyna zachowywać się w dziwny sposób, a do Davida jak rzep do ogona przyczepia się pies o imieniu Molly. Od tego momentu zaczyna się jazda bez trzymanki, bez pasów i poduszek bezpieczeństwa, a autor całkowicie popuszcza wodze fantazji, niespecjalnie dbając o logikę i ciągi przyczynowo-skutkowe. Okazuje się, że Ziemi zagraża ogromne niebezpieczeństwo ze strony bliżej niezidentyfikowanych bytów z innego wymiaru/świata/czasu, które przedostają się na Ziemię prawdopodobnie przez różne bramy – jedną z nich był czarnoskóry mężczyzna rozprowadzający narkotyk. Sos sojowy, bo tak nazywany jest ów specyfik, pozwala osiągać pewne dodatkowe moce, ale próby dokładnego opisania jego działania spełzłyby na niczym.
Trudności jakie piętrzy przed swoimi bohaterami David Wong robią wrażenie. Czego tu nie ma! Fruwające meduzy, potwory z mięsa i drobiu, żywy narkotyk, owady przejmujące władzę nad człowiekiem, potwory złożone z karaluchów, demony opanowujące ciała ludzi, wciąż zmartwychwstający pies, bramy do innych światów, a nawet olbrzymi (bo obejmujący zasięgiem setki różnych światów) byt mający swoje korzenie w komputerze zbudowanym na bazie mózgu świni przez naukowca-amatora z alternatywnej rzeczywistości. Tu tkwi bez wątpienia jedna z największych zalet powieści: pomysły serwowane przez autora potrafią zachwycić, przerazić lub rozśmieszyć, a w wymyślaniu niesamowitych kreatur chyba nie ma Wong żadnej konkurencji.
Absurd, groteska, horror, łopatologiczny, nierzadko po prostu prostacki humor, wataha postaci rodem ze snu paranoika, brutalność, zamierzone uproszczenia fabularne, jednym słowem literacka pulpa jak się patrzy. W kreacji świata przedstawionego nie pozwalał sobie Wong na żadne ograniczenia, w warstwie językowej „John ginie na końcu” nie ma już podobnej siły, a niektóre manieryzmy znane z rozrywkowych filmów potrafią irytować. Zasady stylistyczne w pełni świadomie zostały całkowicie zepchnięte na margines, co mogłoby doprowadzić do szału polonistów, gdyby sięgali oni po tego typu literaturę. I tu widzę główną bolączkę książki. Już po recenzjach z zagranicznych portali widać, że „John ginie na końcu” wzbudza prawie wyłącznie skrajne odczucia. To, co wydawało się największą zaletą powieści, obraca się często przeciwko niej. W nawałnicy nieprawdopodobnych pomysłów trudno czasem odnaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia, a kolejne szalone wizje przelatują nam przed oczami jak kolorowe szkiełka w kalejdoskopie, natychmiast znikając w otchłani, by zostać zastąpione innymi. Poza tym została ona pierwotnie pomyślana jako seria w odcinkach i to się niestety czuje – pisarz bawi się często tekstem dla samej zabawy. Gdyby tylko powieści zapewnić solidną redakcję, poprawić niektóre stylistyczne potknięcia, wyciąć zbędne dłużyzny, całość zdecydowanie by zyskała. Polska wersja językowa także pozostawia wiele do życzenia, przede wszystkim z powodu fatalnej interpunkcji. Jeśli książka przeszła korektę przed wydaniem, to osoba odpowiedzialna za przecinki powinna stanąć przed sądem.
Na szczęście jako niczym nieskrępowana rozrywka powieść Wonga spełnia swoje zadanie, a autor potrafi wzbudzić poważny niepokój, solidnie przestraszyć czy rozśmieszyć. Ten rodzaj humoru nie każdemu czytelnikowi będzie odpowiadał. Aby nie być gołosłownym, podam przykład: Mój penis jest niczym berbeć. Berbeć – który ma zupełnie proporcjonalne rozmiary do swego wieku – podczas długiej wyprawy, kiedy wydaje mu się, że jedzie do Disneylandu. Mój penis jest podekscytowany, bo dawno, bardzo dawno w Disneylandzie nie był, ale pamięta te czasy, kiedy chodził tam codziennie. Dlatego teraz penisowy berbeć cały czas narzeka i jojczy: Już dojechaliśmy? Jesteśmy już? No jak tam, jesteśmy? No? A może teraz? A Disneylandu jak nie widać, tak nie widać.
Wong epatuje obrzydliwością, brutalnością (choć w groteskowym sosie), a zastosowany przez niego język nader często jest po prostu ordynarny. Zdarza się tu sporo żartów poniżej pewnego poziomu, ale przy całym braku powagi i chaosie, udało się autorowi nie przesadzić w nieodpowiednią stronę. Niewątpliwie „John ginie na końcu” nie nadaje się na prezent dla każdego – trzeba zgodzić się z umownością świata przedstawionego, przystać na prostacki styl i czasem ordynarne żarty, ale w zamian za to otrzymujemy całkiem interesującą wyprawę po świecie totalnej fantazji pisarza.
Wong umiejętnie żongluje elementami groteski i horroru, pożycza pewne chwyty od Stephena Kinga, Chucka Palahniuka, Davida Lyncha czy Quentina Tarantino, a nawet z serialu „Z Archiwum X”. Aby dać się porwać tej konwencji, należy przymknąć oko na pewne niedoróbki i ograniczenia stylistyki, wtedy „John ginie na końcu” okaże się kawałem całkiem niezłej, czystej rozrywki. Nie sposób odbierać bowiem tę książkę na poważnie – to zgrywa, od początku do końca. Tym trudniej ocenić ją jednoznacznie. Ostateczna ocena jest próbą uśrednienia oczekiwań fana niczym nieskrępowanej zabawy i konesera ambitnej literatury. Ten drugi wyrzuci książkę do kosza. Ten pierwszy może nawet uznać powieść Davida Wonga za arcydzieło. I co najciekawsze – obaj będą mieli rację.