„Salt” to może nie najlepsza powieść SF, jaką czytałem, nie najlepiej skonstruowana i pozbawiona wyraźnego zakończenia. Jest jednak w wizji podróży międzygwiezdnej w ogonie komety oraz zasiedlania przesolonej planety coś urzekającego. Nawet jeśli akcent nie został położony na odkrywanie nowego świata, ale raczej na rozwój i ukazanie pewnych typów społeczeństw. Czy ten debiut literacki Adama Robertsa zasługuje na uwagę?
Cudzego nie znacie: W sól się obrócisz
[Adam Roberts „Salt” - recenzja]
„Salt” to może nie najlepsza powieść SF, jaką czytałem, nie najlepiej skonstruowana i pozbawiona wyraźnego zakończenia. Jest jednak w wizji podróży międzygwiezdnej w ogonie komety oraz zasiedlania przesolonej planety coś urzekającego. Nawet jeśli akcent nie został położony na odkrywanie nowego świata, ale raczej na rozwój i ukazanie pewnych typów społeczeństw. Czy ten debiut literacki Adama Robertsa zasługuje na uwagę?
Symbolizm przedstawionej historii jest bardzo wyraźny i, co nie powinno zaskakiwać, główną rolę odgrywa w nim właśnie tytułowa sól. Gdy kilka grup kolonistów wspólnie opuszcza przeludnioną Ziemię, każda w swoim własnym statku kosmicznym, w celu zasiedlenia nowej planety, widać wyraźnie, że nie będzie to ani hard SF, ani pełne radosnych odkryć eksplorowanie nowego środowiska. Od pierwszych rozdziałów, gdy mamy okazję poznać głównych bohaterów, Roberts stawia na kwestie różnic między ludźmi oraz społeczeństwami. W efekcie tworzy bardzo szczególne social fiction, któremu międzygwiezdna wyprawa oraz przesolona planeta dodają odpowiedniego „smaku”. Możemy jedynie teoretyzować, czy taki stan rzeczy, owo uwypuklenie wszystkich dobrych i przeważnie złych cech pojedynczych jednostek i zorganizowanych społeczeństw, jest jedynie wynikiem dotarcia na niegościnną planetę, czy może stanowi jakiś głębszy aspekt całokształtu międzyludzkich relacji.
Wszystkie problemy (społeczne, kulturowe czy ideologiczne) przedstawione są przez Robertsa na przykładzie dwóch głównych bohaterów reprezentujących jednocześnie zupełnie odmienne podejścia do życia. I właściwie od samego początku nietrudno się domyślić, po czyjej stronie staje sam autor. Barlei jest niekwestionowanym przywódcą religijnej grupy, która zdaje się potrzebować silnej ręki i jasno wyznaczonego celu. To człowiek pewien siebie, gotów podejmować decyzje w imię wyższego dobra swoich podwładnych, nie cofający się przed odpowiedzialnością za popełnione czyny. Jednak za każdym razem, gdy czytamy jego zapiski (Roberts posługuje się narracją pierwszoosobową, dzięki której mamy możliwość poznać obu bohaterów bardzo dokładnie) wyraźnie wyłania się z nich obraz koszmarnego hipokryty, osoby gotowej znaleźć słuszne i sprawiedliwe znaczenie dla każdej podjętej decyzji, nie stroniąc od apodyktycznych deklaracji: „wszystko co zrobiłem zostało zrobione dla dobra moich ludzi. Dla mojej społeczności, mojego klanu.” Przeciwieństwo Barleia stanowi Petja Szerelem, członek innej grupy kolonistów. Punkt wyjścia, jak wspominałem, stanowi wyprawa kilku statków kolonizacyjnych na tytułową planetę; wspólnym mianownikiem dla wszystkich grup miała być religia. Pod tym względem społeczeństwo, którego częścią jest Petja, zdaje się zupełnie nie pasować do reszty, jest to bowiem swobodny kolektyw anarchistów, wolnomyślicieli i lekkoduchów, który nie posiada jakichkolwiek ujednoliconych struktur. Zadania dla każdego członka grupy przypisywane są losowo przez specjalnie zaprogramowany komputer: raz można pracować budując drogi, innym razem opiekując się zwierzętami, a jeszcze innym prowadząc działania dyplomatyczne. Na tle różnic między silnie unormowanym, paternalistycznym społeczeństwem pod wodzą Barleia a pozbawioną jakichkolwiek narzuconych norm grupą anarchistów rozwija się fabuła powieści.
O ile Petja, będący przecież równy w prawach i obowiązkach z innymi członkami swojej grupy, nie może uchodzić za reprezentanta swojej społeczności (funkcje reprezentacyjne są tam przyznawane losowo), to dla wciśniętego w sztywne normy Barleia stanowi on ucieleśnienie zła i grzechu. Ani jeden, ani drugi nie potrafią zrozumieć swoich własnych ograniczeń i wyjść poza rzeczywistość, którą definiuje ich ideologia. Widać to od samego początku, od pierwszej wizyty Petji na okręcie Barleia, widać później w odmiennych sposobach rozwijania przez społeczeństwa technologii mających na celu przystosowanie ich do przetrwania na niegościnnej, pełnej chloru planecie. Dobroduszny Petja nie potrafi za nic w świecie pojąć gierek społecznych, a bezpośredniość anarchistów oraz ich przekonanie o indywidualnej wolności każdego z nich przyprawiają o zdumienie i zgorszenie Barleia.
Roberts wyraźnie opowiada się po stronie Petji, a czyni to nie tyle przez ukazanie jego moralnego czy faktycznego zwycięstwa nad Barleiem, ile przez silne i niekiedy wręcz karykaturalne uwypuklanie wad społeczeństwa stworzonego przez tego drugiego. Społeczeństwa, w którym pieniądze mają największą wartość i determinują pozycję ludzi, gdzie przywódca nie zadowoli się niczym innym, jak tylko bezwarunkowym podporządkowaniem sobie obywateli oraz innych kolonii na planecie. Nie jest jednak Petja, mimo swojej dobroduszności, bohaterem ze wszech miar pozytywnym i pozbawionym wad. Podobnie jak w przypadku Barleia, autor prezentuje nam zarówno dobre, jak i złe strony anarchizmu, gdzie indywidualna wolność stanowi podstawę, która jednocześnie uniemożliwia jakiekolwiek zorganizowane działania i funkcjonowanie jako społeczeństwo. Decyzje podejmowane są ad hoc przez tych, którym akurat przypadło sprawowanie takich, a nie innych funkcji, w zależności od ich indywidualnego widzimisię. Jakiekolwiek wpływy mogą wynikać tylko i wyłącznie ze zgody innych na wsparcie takich czy innych przedsięwzięć. Petja i Barlei wydają się lustrzanymi odbiciami: jeden wyznający wiarę w indywidualność, drugi dążący do dobra ogółu. Gdy ten konflikt ostatecznie doprowadza do wojny, Barlei nie ma kłopotów ze zrzuceniem całej winy na całe społeczeństwo anarchistów – koncept zupełnie niezrozumiały dla Petji i jego towarzyszy, z których żaden przecież nie przyjmuje odpowiedzialności za kogokolwiek innego.
Ostatecznie jednak, jak ukazuje nam nieco odstające od całej reszty zakończenie, ani Petja, ani Barlei nie okazali się zwycięzcami. Prowadzący wojnę partyzancką anarchista znalazł się bowiem w sytuacji, którą tak pogardzał, stając niekwestionowanym przywódcą grupy desperatów walczących ze zorganizowaną armią. Z indywidualnej wolności, którą tak zawzięcie kultywowali i o którą paradoksalnie walczyli, nie zostało zbyt wiele. Jednocześnie w społeczeństwie kontrolowanym przez Barleia zaczęła pojawiać się wiara nie w poświęcanie się dla dobra ogółu, ale w indywidualność i odmienność. Można postrzegać „Salt” jako gorzką satyrę, krytykę fanatyzmu, religii, społeczeństwa i anarchizmu w jednym. Roberts nie udziela jednoznacznych odpowiedzi, nie wiemy zatem, do czego to wszystko miało zmierzać i jak interpretować zakończenie. Wydaje się, że sens tej smutnej opowieści każdy będzie musiał znaleźć samemu.