Do góry nogami
[Matt Ruff „Miraż” - recenzja]
Znany ze znakomitych, dickowskich w duchu
„Złych małp” Matt Ruff po raz kolejny postanowił sprawdzić, co dzieje się ze światem, którym rządzą wielkie teorie spiskowe i ludzie gotowi poświęcić wszystko, by osiągnąć swój cel. Barwni bohaterowi, nieco szalona intryga, nietuzinkowy świat przedstawiony stanowią o walorach „Mirażu”, ale nie jest to powieść wolna od wad.
Historie alternatywne tworzone są często w jednym celu: oswajania narodowych lub osobistych traum. I tak na przykład Polacy wciąż rozpamiętują drugą wojnę światową i jej historyczne okolice, z pasją oddając się czczym marzeniom o potędze, która nie zaistniała nie z winy naszej, lecz okoliczności; o czym zaś mógł napisać Amerykanin? Oczywiście o zamachach na World Trade Center z 2001 roku. W „Mirażu” mamy do czynienia ze światem będącym niemal wzorcowym odbiciem naszej rzeczywistości, punkt krytyczny, w którym nastąpiło odklejenie się od siebie osi czasu można ustalić na koniec XIX wieku. W tym okresie dochodzi do połączenia się państw Półwyspu Arabskiego i Afryki Północnej, a zdarzenie to daje początek przyszłemu światowemu supermocarstwu. Historia toczy się swoim biegiem, coraz bardziej oddalając się przez dziesięciolecia od faktów znanych nam z podręczników. Zamiast Związku Radzieckiego powstaje Związek Prawosławny, Hitler zostaje ścięty w Norymberdze, a Izrael umieszczony zostaje na niemieckich ziemiach. Współczesna Ameryka podzielona jest na zwalczające się nawzajem słabe państewka, a zamieszkujący ją okropni chrześcijanie stanowią niebezpieczeństwo dla świata islamu – odbity w zwierciadle został nie tylko układ geopolityczny świata, ale też sytuacja ekonomiczna, społeczna, kulturowa, religijna, antropologiczna wraz ze wszystkimi przesądami i stereotypami.
Do tego przemyślnie zbudowanego obrazu zakrada się jednak wątpliwość: rozsiewana plotka głosi, że zastany wszechświat stanowi jedynie odbicie innego, rzeczywistego, a ręce maczał w tym sam Bóg - zezłoszczony postępowaniem ludzi postanowił ich ukarać wedle zasady „pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi”. Akcja utworu kręci się wokół grupy policjantów z Bagdadu uwikłanych w toczące się dziwnymi torami śledztwo w sprawie źródeł i przyczyn powstania wieści o mirażu. Z różnych miejsc podrzucane są niespójne wiadomości na temat postawionego na głowie świata, który rzekomo ma być tym prawdziwszym. Pracę Mustafy i spółki wspiera swym autorytetem sam prezydent arabskiego państwa. Nie przeszkadza to jednak tajemniczej, paramilitarnej grupie zwanej Al-Kaidą, finansowanej przez pewnego senatora Kongresu, na działania sabotujące śledztwo. Legenda mirażu prowadzi Mustafę do jej możliwego źródła, czyli Ameryki, jednak znalezienie odpowiedzi na pytanie, czym w istocie jest to zjawisko i z jakiego powodu objęło świat w posiadanie będzie trudniejsza niż się komukolwiek wydaje.
Najwartościowszymi punktami powieści Ruffa nie są wcale, co może się wydać zaskakujące, elementy fantastyczne, lecz te, w których otrzymujemy gołą rzeczywistość, bez ubarwień, bez przenośni, odniesień do religii chrześcijańskiej bądź muzułmańskiej. Tęskniący za zabitą w zamachu żoną Mustafa, męczący się z samym sobą i szantażystami Samir oraz nieco tajemnicza, elokwentna i piękna Amal tworzą interesujące policyjne trio, w którym leży zaskakująca siłą, chyba nie w pełni doceniona przez samego autora. Elementy składowe decydujące o wiarygodności postaci, jak portrety psychologiczne, historia życia, więzi z otoczeniem skonstruowane zostały przez Ruffa w pasjonujący sposób. Gdy poznajemy ich niełatwe relacje z rodziną, przyjaciółmi i obcymi powieść wciąga czytelnika całkowicie – dobór proporcji i składników składa się na świetną historię z nutą właściwej w tym kontekście egzotyki, styl przywodzi zaś nieco na myśl powieści Neila Gaimana. Kiedy natomiast zagłębiamy się w świat mirażu opowieść utyka w koleinach.
Osadzenie w negatywnej roli Saddama Husajna, który w rzeczywistości mirażu zajmuje się gangsterką, w tym głównie przemytem alkoholu, żadnego czytelnika nie zaskoczy. Ale już wybranie na główny szwarccharakter pewnego wysokiego Saudyjczyka zwyczajnie rozczarowuje. Ruff uzasadnia ten manewr w następujący sposób: „Charaktery ludzi, ich siła i słabostki, namiętności i obawy, grzechy i występki, do jakich są skłonni – te są z żelaza, stali i spiżu. (…) Niegodziwy książę w jednym świecie jest niegodziwy we wszystkich światach”. Zatem autor nie miał wpływu na rozłożenie ról, mógł je co najwyżej poddać kosmetycznym poprawkom. Źli ludzie z prawdziwego świata pozostają źli w odwróconej rzeczywistości mirażu, jedynie stwarzając pozory bycia kimś innym. Takie podejście wydaje się konsekwentne, lecz odbiera nieco przyjemność z odbioru finałowej rozgrywki między bagdadzką policją a kilkoma innymi grupami, z których każda pragnie czegoś innego.
Pierwsza połowa powieści, ta, w której miraż nieśmiało wpełza do arabskich krain i życia bohaterów jest świetna i aż szkoda, że nastrój tajemnicy nie został podtrzymany w dalszej części. Potem specyficzny klimat wyparowuje powolutku niczym dżin z lampy, który nawiasem mówiąc również odgrywa tu niepoślednią rolę. Pretekstowy wydaje się pomysł wysłania Mustafy do Ameryki śladem tropów podrzucanych przez różne osoby z mirażu. Na amerykańskiej, toczonej wojną domową ziemi dochodzi do koszmarnego rozwiązania fabularnego, w którym jeden z bohaterów spotyka się z innym, nie do końca wiadomo dlaczego, aby poznać wreszcie istotę mirażu. I poznaje ją, owszem, w formie dwudziestronicowego wykładu połączonego z ćwiczeniami praktycznymi – zabieg godny początkującego pisarczyka, który nie przystoi popularnemu pisarzowi.
Pierwszy raz zetknąłem się z Mattem Ruffem przy okazji premiery „Złych małp” i zachwyciła mnie szalona, wręcz schizofreniczna atmosfera tej powieści, w której absolutnie nic nie było oczywiste. „Miraż”, nie tylko zresztą na tym tle, jest znacznie bardziej stonowany, spokojniejszy, pozbawiony galopady ekscentrycznych pomysłów. I choć początkowo działa to raczej na jego korzyść, ostatecznie stanowi niewielką, ale jednak wadę. Przyznam, że w opowieści o arabskich policjantach zmagających się ze skutkami mirażu oczekiwałem szczypty szaleństwa, ale zabrakło jej, a paradoksalnie największą siłą powieści okazały się fragmenty o prozie życia. Na szczęście, choć można podejrzewać, że zamysł Ruffa był nieco inny, nie ma powodów do narzekań.