Powieść Petera Maya to właściwie bardziej powieść obyczajowa niż kryminał – choć przecież mamy tu i morderstwo, i śledztwo, i policyjnego inspektora w roli głównej. Na szczęście owa warstwa obyczajowa jest na tyle zajmująca, że „Czarny dom” i bez zagadki kryminalnej byłby książką wartą uwagi.
Konrad Wągrowski
Urodzeni mordercy… piskląt
[Peter May „Czarny dom” - recenzja]
Powieść Petera Maya to właściwie bardziej powieść obyczajowa niż kryminał – choć przecież mamy tu i morderstwo, i śledztwo, i policyjnego inspektora w roli głównej. Na szczęście owa warstwa obyczajowa jest na tyle zajmująca, że „Czarny dom” i bez zagadki kryminalnej byłby książką wartą uwagi.
Na szkocką wyspę Lewis, położoną w archipelagu Zewnętrznych Hebrydów i będącą jednym z najbardziej wysuniętych na północny zachód fragmentów Wysp Brytyjskich przybywa inspektor Fin MacLeod. Na wyspie niedawno popełniono morderstwo. Jego okoliczności wydają się być bardzo podobne do zabójstwa w Edynburgu, będącego obecnie głównym tematem, jakim zajmuje się MacLeod. Istnieją jednak jeszcze dwie przyczyny, dla których zostaje on wysłany na wyspę. Po pierwsze przeszedł on niedawno rodziną tragedię – śmierć syna – i to oderwanie od obecnego otoczenia miałoby zadziałać pozytywnie na jego psychikę. Po drugie, MacLeod sam pochodzi z wyspy Lewis, powinno być mu więc łatwiej prowadzić śledztwo w znanym otoczeniu wśród starych znajomych.
Powieść prowadzona jest w dwóch płaszczyznach czasowych – rozdziały opowiadające o współczesnym śledztwie przeplatają się ze wspomnieniami MacLeoda z czasów jego dzieciństwa i młodości na wyspie Lewis. Autor przyjmuje dość ciekawą formułę – czasy obecne prezentuje w trzeciej osobie, gdy cofa się w przeszłość, oddaje głos samemu Finowi, dzięki czemu czytelnik nie ma problemów z zastanawianiem się, w jakim czasie w danej chwili toczy się akcja (a w obu płaszczyznach pojawiają się wszak te same miejsca i ci sami ludzie). Nie trzeba być geniuszem dedukcji, by domyślić się, że wydarzenia z przeszłości będą kluczem do zrozumienia współczesnej zagadki.
Rzec można, że „Czarny dom” wiele ma wspólnego z klasycznymi motywami jakże popularnych u nas skandynawskich kryminałów – surowa przyroda, niezbyt wylewni ludzie, zgorzkniały bohater po przejściach, zagadka kryminalna wiąże się z pewnymi mrocznymi tajemnicami z przeszłości. Rzecz jednak w tym, że w przeciwieństwie do dzieł Mankella, Lackberg i innych, zagadka kryminalna jest w gruncie rzeczy stosunkowo mało istotna. Śledztwo prowadzone przez Fina tak naprawdę niewiele wnosi do sprawy, jego istotniejszą funkcją jest spotykanie się ze starymi znajomymi i opowiadanie o dawnym życiu głównego bohatera. Nie jest też trudno od pewnego etapu powieści domyślić się, kto jest zabójcą i choć mamy pod koniec pewne zwroty akcji, to nie są one ani bardzo zaskakujące, ani szokujące.
Można więc powiedzieć, że „Czarny dom” miłośników klasycznych historii kryminalnych do końca nie usatysfakcjonuje. Nie zmienia to jednak faktu, że mamy do czynienia z niezłą książką – jej główną siłą bowiem jest ciekawy wizerunek społeczności wyspy Lewis, warunków w których dojrzewał McLeod, które dla niego będą zarówno nostalgicznym wspomnieniem, jak i przyczyną wielu traum. Wyspa położona na dalekiej północy, wystawiana na atlantyckie wiatry cechuje się oczywiście surowym klimatem, co w jakiś sposób musi determinować charakter mieszkających tu ludzi. Oczywiście życie w kilkunastotysięcznej, odseparowanej od reszty świata wspólnocie musi różnić się drastycznie od egzystencji na stałym lądzie. Mieszkańcy wyspy Lewis charakteryzują się więc silną, surową religijnością, przekonaniem o własnej odrębności (bohater w dzieciństwie nie zna np. w ogóle angielskiego, posługuje się wyłącznie
gaelic), specyficznym podejściem do życia, śmierci i sprawiedliwości, oschłością w kontaktach międzyludzkich. Młodzież nierzadko pragnie z wyspy uciec, ale jej surowe wychowanie zwykle zabiera ze sobą. Kluczowe dla fabuły będą też specyficzne rytuały mieszkańców – ze szczególnym uwzględnieniem autentycznej inicjacyjnej wyprawy na „skałę": corocznego rejsu kilkunastu mężczyzn (w tym kilku młodych chłopców, dla których będzie to symboliczny awans do świata dorosłych) na niewielką, bezludną wyspę
An Sgeir, na której przez dwa tygodnie polują na pisklęta ptaków Guga (a właściwie bezwzględnie je mordują), stanowiące lokalny specjał kulinarny. To na tej właśnie wyspie stoi tytułowy czarny dom, to na niej będą miały miejsce dwie najważniejsze kulminacje w książce.
Nie byłoby dobrej książki, gdyby nie szczere emocjonalne podejście autora do swej fabuły i swych bohaterów. Mimo, że Peter May (swoją drogą wcześniej uznany telewizyjny scenarzysta) nie pochodzi z wyspy Lewis (jest Szkotem z Glasgow), opowieść sprawia wrażenie bardzo osobistej i autentycznej. Autor doskonale się przygotował, wykorzystał liczne relacje autentycznych mieszkańców wyspy, niektórych z nic zresztą wprowadził w drugoplanowych rolach do fabuły. Takie przygotowanie musiało być solidnie wykorzystane – „Czarny dom” to dopiero pierwszy tom trylogii o Wyspie Lewis, następne wkrótce pojawią się na polskim rynku.