Ciąg dalszy recenzji „Wielkiej księgi fantasy”, tym razem o tomie drugim, ciekawszym pod względem zróżnicowania tekstów.
Fantastyczne antologie: Dawno dawno temu – część druga
[„Wielka Księga Fantasy. Tom 2” - recenzja]
Ciąg dalszy recenzji „Wielkiej księgi fantasy”, tym razem o tomie drugim, ciekawszym pod względem zróżnicowania tekstów.
‹Wielka Księga Fantasy. Tom 2›
Tom drugi antologii zawiera w sobie szersze spektrum tematów i podkonwencji. O ile w poprzednim znajdowały się tylko utwory osadzone w rozmaitych never-landach, tutaj znajdzie się miejsce także na fantastykę wkraczającą w „naszą” rzeczywistość, pojawia się również kilka bardziej oryginalnych utworów.
Początek tego nie zapowiada, gdyż pierwszy w kolejności jest „Bohater u bram” (1979) Tanith Lee. Opowiadania Lee dosyć często drukowane są w rozmaitych antologiach, choć szczerze przyznam, nie rozumiem dlaczego, bo poza
„Łzami pośród deszczu” żadne nie poruszyło mnie głębiej. „Bohater…” należy do nurtu post-Conanowskiego. Dopiero czytając „Wielką księgę…” zdałam sobie sprawę, jak wielu było naśladowców Howarda. Owszem, Lee próbuje grać z konwencją – jej dzielny, tajemniczy i przystojny Cyrion wykazuje się sprytem i nie daje uwieść pięknej kobiecie. Ale czy pod koniec lat siedemdziesiątych to rzeczywiście było takie novum? Przecież znacznie wcześniejsze opowiadania Leibera i Vance’a bywały bardziej przewrotne. Podobną drogę obrał także Wagner tworząc postać Kane’a Nieśmiertelnego i na tle tego wszystkiego Cyrion jawi się jako relikt przeszłości.
„Panią Czaszek” (1993) Patricii McKillip znałam już wcześniej z Nowej Fantastyki. Darzę to opowiadanie sentymentem, więc z przyjemnością przeczytałam je powtórnie. Charakterystyczny styl pisarki, nadający jej tekstom baśniowy, lekko oniryczny nastrój odróżnia jej twórczość na tle innych. McKillip zręcznie odwraca schemat opowieści o skarbie i wplata w swoją opowieść refleksję o relacjach międzyludzkich. Na marginesie dodam, że zdziwiła mnie notka redaktora przedstawiająca sylwetkę McKillip, gdzie pada stwierdzenie, że w dylogii rozpoczętej
„Czarodziejką i strażnikiem” pisarka kontynuuje losy postaci z cyklu o
Mistrzu Zagadek z Hed. Niczego takiego nie zauważyłam, przynajmniej podczas lektury pierwszego tomu dylogii (drugi nie ukazał się po polsku). Nie jestem nawet pewna, czy to ten sam świat, choć tego nie można wykluczyć. I tak przy okazji, Młody Łabędź była kobietą.
Baśniowość cechuje także „Promień słońca na wodzie” (2001) Louise Cooper, historię kochanków rozdzielonych przez śmierć. Jakkolwiek czyta się je bezboleśnie, po lekturze niewiele zostaje a morał całej historii jest mało odkrywczy.
Następny jest „Paladyn straconej godziny” (1986) Harlana Ellisona, wydany także w zbiorku „Ptak śmierci”. Tam, na tle innych utworów pisarza, wydawał się prostą, zwyczajną historią, w „Wielkiej księdze…” jest jednym z najbardziej wyróżniających się tekstów. Akcja toczy się w „naszym” świecie. Wątek nadprzyrodzony towarzyszy tematom jak najbardziej rzeczywistym – wojnie w Wietnamie, Zimnej Wojnie, a także losom zwykłych ludzi, borykających się z traumą, starością, samotnością. Ellison kreśli przekonujące portrety swoich bohaterów i dzięki temu opowieść naprawdę porusza. Czyż wielu z nas nie chciałoby wierzyć, że gdzieś, po drugiej stronie istnieje takie miejsce, w którym odzyskamy to, co w życiu utraciliśmy?
Ciekawie wypada także „Wczoraj był poniedziałek” (1941) Theodore’a Sturgeona, oparte na pomyśle, by stwierdzenie, iż świat jest teatrem, potraktować najzupełniej dosłownie. Opowiadanie jest lekkie, satyryczne, choć nie pozbawione pewnej nutki niepokoju. Z pewnością w czasie, gdy powstawało, motyw „a co, jeśli rzeczywistość jest tylko iluzją” nie był aż tak wyeksploatowany jak dziś.
„Pikselowe chochliki” (1999) Charlesa de Linta to przyjemne w lekturze, choć nie zapadające na dłużej w pamięć opowiadanko o pewnym księgarnianym skrzacie i pladze tytułowych chochlików (oryginalne „Pixel pixies” brzmi nieco lepiej). Pojawia się w nim myśl, że stara magia adaptuje się do nowych czasów, która później została najpełniej i niezwykle barwnie ubrana w słowa i fabułę przez Kate Griffin w
cyklu o czarnoksiężniku Swifcie.
„Księżycowy basen” (1918) A. Merritta (nie mogę oprzeć się wrażeniu, że lepiej brzmiałaby „Księżycowa sadzawka” albo nawet, choć już mniej dokładnie, „Księżycowa studnia”) jest jeszcze jedną ciekawostką z przeszłości. Archeolodzy badający tajemnicze ruiny rozrzucone na wyspach Pacyfiku przekonują się, że podczas pełni w starożytnym mieście dzieje się coś dziwnego. Styl jest nieco nużący, nie zabraknie kilkukrotnie użytego przymiotnika „nieopisany”, o którego nadużywaniu przez Lovecrafta krążyły żarciki. Cieszę się, że dziś pisarze budują nastrój za pomocą mniej ostentacyjnych środków. Tym niemniej, spodobał mi się pomysł na świetlistą istotę. Opowiadanie można polecić jako inspirację Mistrzom Gry, prowadzącym Zew Cthulhu, czy któryś z settingów do Savage Worlds.
O „Człowieku, który pomalował smoka Griaule’a” (1984) Luciusa Sheparda pisałam przy okazji recenzowania
zbioru wydanego przez MAG-a, zatem nie będę się powtarzać. Dodam tylko, że uważam to opowiadanie za najlepsze ze wszystkich poświęconych Griaule’owi. W „Wielkiej księdze…” utwór ten jest jednym z najoryginalniejszych.
Dla odmiany „Sieci ze srebra i złota” (1984) Jamesa P. Blaylocka wypadają dość blado. Historii ludzi, którzy pragnęli przedostać się ze zwykłej rzeczywistości do innego świata powstało bardzo wiele i z pewnością dało się spośród nich wybrać coś znacznie lepszego niż „Sieci…”, choćby
„Łowcę jaguarów” wymienionego wyżej Sheparda. Do tego, zdarza się tam parę dość niefortunnych wyrażeń w tłumaczeniu, jak choćby: „Moja żona, nieznająca go tak jak ja, nalegała, by to wyjaśnił. Jego opowieść, obawiam się, zupełnie odwróciła do góry nogami wyobrażenie, jakie żona wytworzyła sobie o Kendalu na podstawie opowieści o zachodach słońca”. Podczas lektury antologii niejednokrotnie zastanawiałam się, czy nie byłaby ona lepsza, gdyby przekładu dokonał ktoś inny.
„Widziadło z Q…” (1998) Lisy Goldstein jest opowiastką w stylu retro o członku towarzystwa naukowego, tropiącym niespotykane zjawiska. Kolejny przykład utworu, który nie zagrzeje na długo miejsca w pamięci, z sympatycznym morałem, że codzienność również może nieść w sobie magię i inspirację.
„Recital” (1997) Jacka Womacka zwraca uwagę pomysłem na Muzeum Utraconych Dźwięków i nostalgicznym nastrojem. Szkoda, że opowiadanie nie zostało napisane bardziej wyrazistym stylem, choć pojawia się pytanie, czy w oryginalne nie brzmi ono lepiej. Utwór ukazał się także w „Krokach w nieznane 2006” pod lepiej przetłumaczonym tytułem „Audytorium”.
Antologię zamyka „Na krawędzi świata” (1989) Michaela Swanwicka. Lubię Swanwicka za ostrość stylu i spojrzenia, pewną odwagę twórczą, sposób używania fantastycznych rekwizytów. Wszystko to sprawia, że jego teksty są rozpoznawalne i oryginalne. W „Na krawędzi…” pisarz trafnie portretuje trójkę nastolatków. Nadprzyrodzone elementy służą przede wszystkim temu, by wyrazić rozterki młodych ludzi, ale też budują interesujący klimat.
Drugi tom ma większe szanse spodobać się odbiorcy, stanowi swego rodzaju zestaw „próbek” twórczości kilku interesujących autorów.