„Wielka księga science fiction” zawiera dwadzieścia dwa opowiadania, z których większość stanowią utwory opublikowane w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Poziom zaprezentowanych tekstów jest dosyć wyrównany i nader zadowalający.
Fantastyczne antologie: Przypomnimy to panu ciekawie – część pierwsza
[„Wielka księga Science Fiction. 01” - recenzja]
„Wielka księga science fiction” zawiera dwadzieścia dwa opowiadania, z których większość stanowią utwory opublikowane w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Poziom zaprezentowanych tekstów jest dosyć wyrównany i nader zadowalający.
‹Wielka księga Science Fiction. 01›
Podobnie, jak w przypadku „
Wielkiej księgi fantasy” oraz „
Wielkiej księgi opowieści o czarodziejach” za wybór utworów odpowiedzialny jest Mike Ashley. I tym razem w antologii znajdzie się sporo starszych tekstów, zresztą redaktor nie kryje, że jednym z jego celów było przypomnienie godnych uwagi, a dziś mniej znanych, bądź wręcz zapomnianych autorów. Wybrane opowiadania (z jednym wyjątkiem, aczkolwiek owa wyjątkowość dotyczy tylko pierwszej połowy tekstu) są klasyczne w formie. Większość z nich jest rozwinięciem określonego pomysłu. Co ważne, autorzy poświęcili tyleż samo uwagi przedstawianiu swoich koncepcji, co kreacji bohaterów. Przyznam, że przedkładam takie rozwiązanie nad teksty będące w zasadzie jedynie „opakowaniem” dla idei, z pretekstową fabułą i postaciami. Spośród wybranych opowiadań jedynie dwa zakwalifikowałabym do hard SF, w pozostałych bardziej liczy się człowiek i jego losy, niż wątki naukowe. Spodobały mi się nie tylko same utwory ale też ich układ, wprowadzający różnorodność tematów i nastrojów. Choć, co ciekawe, zbiór wydaje się dosyć spójny. Trochę szkoda, że znalazło się w nim tylko jedno opowiadanie napisane przez kobietę. Zabrakło również wielu uznanych nazwisk, choć z drugiej strony selekcja była konieczna. Zgodzę się też, że ciekawszy jest przedruk jakiegoś na poły zapomnianego, interesującego utworu, niż dzieła autora, którego książki są często wznawiane. Warto też zaznaczyć, że zaprezentowane opowiadania (znów z jednym wyjątkiem, ale to w dużej mierze kwestia czasu jego powstania), zostały napisane bardzo przyzwoitym stylem. Jeśli więc ktoś nie szuka najnowszych trendów, czy eksperymentów formalnych a zamiast tego, chciałby się zanurzyć w „starym dobrym SF”, nie powinien poczuć się rozczarowany lekturą.
Polskie wydanie „Wielkiej księgi…” jest dwutomowe, część pierwsza mieści dwanaście opowiadań. Otwiera ją „Ul-la, ul-la” (2002) Erica Browna, napisane na potrzeby antologii i będące hołdem dla twórczości H.G. Wellsa. Jako takie nie wprowadza nowości, jednak stanowi bardzo przyjemne wprowadzenie.
„Uśmierciny” (1991) Petera F. Hamiltona zostały zbudowane na pomyśle, który stał u podstaw nieco wcześniejszej „Powierzchowności” Kristine Kathryn Rusch. W obydwu opowiadaniach ludzcy osadnicy zamieszkali na planecie, której rdzenni mieszkańcy są zmiennokształtni. Tylko konkluzja jest inna – narodziny nadziei na pokojowe współistnienie lub eskalacja przemocy. Finał przywiódł mi też na myśl „Piaseczniki” George’a R.R. Martina.
Jako trzecie – skok na głęboką wodę, czyli Greg Egan i „N jak nieskończoność” (1991, przyznam, że oryginalny tytuł „The infinite assassin” bardziej przypadł mi do gustu). Autor skupił się przede wszystkim na przedstawianiu pomysłu i związanej z nim matematyki (jeśli chodzi o tę ostatnią, mam pewne wątpliwości odnośnie tłumaczenia np. „światów równoległych jest nieskończenie wiele – tak, jak liczb naturalnych, a nie jak liczb całkowitych” – tyle że liczb naturalnych jest tyle samo co całkowitych, może zamiast całkowitych powinno być „rzeczywistych”? Egan jest z wykształcenia matematykiem, więc nie podejrzewam go o taki błąd). Wyszło mu to bardzo ciekawie. Oto multiwersum, gdzie ludzie zażywający pewien narkotyk mogą uzyskać zdolność przemieszczania się pomiędzy światami. Może to jednak spowodować zakłócenia struktury wieloświata. Tytułowy bohater, choć raczej należałoby powiedzieć, bohaterowie, bo przecież chodzi tu nie o jedną osobę, ale też jej nieskończone „odbicia”, mają za zadanie likwidować niebezpiecznych narkomanów. Intrygujące i wciągające, do gustu przypadł mi zwłaszcza pomysł na koordynację działań agentów tak, by mogli kontynuować swoją misję w sytuacji, gdy dochodzi do mieszania się i przeskoków pomiędzy poszczególnymi światami oraz rozważania na temat tożsamości.
W następnych dwóch opowiadaniach, „Paradoksie” (1954) Damona Knighta oraz „Praktyce studenckiej” (1982, po polsku ukazała się także pod tytułem „Obserwator przeciwpożarowy”, oryginalny tytuł „Firewatch”) Connie Willis pojawia się wątek podróży w czasie. Oba utwory łączy też motyw dzieł sztuki. Podejrzewam, że gdy Knight publikował swoje opowiadanie, temat paradoksów czasowych nie był aż tak wyeksploatowany przez literaturę i kino, jak ma to miejsce obecnie. Zwraca uwagę elegancki finał „Paradoksu”. O utworze Willis pisałam już
wcześniej. Pozwolę sobie jeszcze dodać, że choć zbiory w rodzaju „X-a opowiadania najlepsze”, mogą stanowić gratkę dla czytelników, zdarza się, że poszczególne utwory zyskują publikowane oddzielnie. Większość autorów ma bowiem swoje ulubione tematy, sposoby prowadzenia narracji, czy pomysły na fabuły, przez co ich teksty czytane jeden po drugim, zlewają się, tracą na wyrazistości, przestają zaskakiwać. Tak było w przypadku utworu Willis – powtórna lektura z okazji zapoznawania się z „Wielką księgą…” okazała się bardziej satysfakcjonująca, gdyż opowiadanie odróżniało się na tle innych.
Co by było, gdyby nauka umożliwiła odzyskiwanie ludzkich wspomnień, na podstawie których dałoby się stworzyć symulację danej osoby w wybranym momencie jej przeszłości? Dodajmy do tego możliwość holograficznej projekcji takiego modelu i voila – można stanąć twarzą w twarz ze swoim młodszym „ja” (pytanie, czy oparty na takich założeniach biznes miałby szansę powodzenia jest już osobną kwestią). Ten właśnie intrygujący pomysł posłużył za podstawę „W sklepie »ja«” (1995) Roberta Reeda. Jedynym minusem jest to, że czytelnik dość szybko odgaduje pewną istotną kwestię. Zaletą jest natomiast nastrój – częściowo nostalgiczny i nieco gorzki, ale nie pozbawiony ciepła i pozytywnego akcentu na koniec. Powyższe zdanie można też odnieść do „Snu o Winlandii” (1991) Kima Stanleya Robinsona (opublikowanego także w antologii „
Nebula ‘92” pod tytułem „Winlandia naszych snów”). Jako że już o nim pisałam, tu ograniczę się do stwierdzenia, że ponowna lektura okazała się równie przyjemna.
„Bilet na Tranai” (1955) Roberta Sheckleya to udana satyra – główny bohater, zniechęcony niepowodzeniami w życiu i brakiem zrozumienia dla jego społecznikowskiego zacięcia wyrusza na kraniec galaktyki, gdzie podobno można znaleźć społeczeństwo idealne. Na miejscu okazuje się, cóż, to co zazwyczaj. W pamięć zapadł mi zwłaszcza pomysł tranajskich mężczyzn na trzymanie swoich żon w stazie i wybudzanie ich tylko w razie potrzeby oraz to, jak zakończyła się próba wprowadzania równouprawnienia.
Nie mogło zabraknąć utworu Philipa K. Dicka. Ashley wybrał jeden z późniejszych tekstów, „Drzwi wyjściowe do wewnątrz” (1979). Nieco mniej ostre w wymowie od najbardziej znanych krótkich form Dicka lecz wciąż warte uwagi. Ciąg dalszy niewesołych refleksji na temat natury ludzkiej następuje w opowiadaniu „Co ja zrobiłem?” (1952) Marka Cliftona. Pewnego dnia do biura pośrednictwa pracy, prowadzonego przez cenionego specjalistę od oceny ludzkich predyspozycji i charakterów przybywa obcy, domagając się szkolenia dla swoich pobratymców. Kosmici zamierzają podbić Ziemię i w tym celu chcą nauczyć się jak skutecznie podszywać się pod ludzi. Główny bohater zostaje zmuszony do pracy w charakterze instruktora, ma jednak plan, jak udaremnić zakusy obcych. Narracja mogłaby być nieco bardziej płynna i swobodna, ale i bez tego gorzki finał skłania do przemyśleń.
Tom pierwszy zamykają dwa krótkie opowiadania o końcu świata, zaprezentowane w charakterze ciekawostek sprzed lat. Ziemia umiera albo w ogniu i świetle („Finis” Franka Lillie Pollocka, 1906) albo w ciemności i mrozie („Ostatni dzień na Ziemi” George’a C. Wallisa, 1901). „Finis” zostało napisane przystępniejszym stylem, w „Ostatnim dniu na ziemi” razi maniera językowa oraz zwyczaj wyjaśniania motywacji i uczuć postaci w dialogach. Ciekawe, że przyczyna zagłady koresponduje z wymową emocjonalną. W opowiadaniu Pollocka jedna z postaci w obliczu śmierci pozwala sobie na chwilę wyzwolenia i gwałtownych uczuć, natomiast w utworze Wallisa bohaterowie uważają za najwyższą cnotę tłumienie wszelkich emocji. Warto zauważyć, że niemal identyczny motyw, jak w „Finis” pojawia się później w „Niestałym księżycu” Larry’ego Nivena. Można wręcz pokusić się o twierdzenie, że Niven rozwinął wizję Pollocka.
Pierwszy tom „Wielkiej księgi science fiction” okazał się satysfakcjonującą i ciekawą lekturą.
@Liczby naturalne/całkowite- dwa pokrywające się, ale nie równorzędne zbiory. Liczby całkowite obejmują również liczby ujemne. A co do porównania to faktycznie musi być błąd w redakcji/tłumaczeniu, wszystkie trzy zbiory (wszechświatów, LN i LC) są nieskończone, tyle że zbiór LC jest dużo większy niż LN, a oba są z kolei dużo mniejsze niż liczba wszechświatów- ta ostatnia zależy od co najmniej 3 wartości uznawanych za stałe w danym wszechświecie.