W „Wielkiej księdze opowieści o czarodziejach”, jak to często bywa w antologiach, opowiadania wartościowe i interesujące przemieszane zostały z przeciętnymi, lub wręcz słabymi.
Fantastyczne antologie: Czarodziejskie rozmaitości – część pierwsza
[„Wielka Księga Opowieści o Czarodziejach. Tom I” - recenzja]
W „Wielkiej księdze opowieści o czarodziejach”, jak to często bywa w antologiach, opowiadania wartościowe i interesujące przemieszane zostały z przeciętnymi, lub wręcz słabymi.
‹Wielka Księga Opowieści o Czarodziejach. Tom I›
Nad ważnością postaci parających się magią w fantasy rozwodzić się zanadto nie trzeba. Nic więc dziwnego, że stanowią one motyw przewodni niejednej antologii, choćby
„Czarnoksiężników”, czy właśnie „Wielkiej księgi opowieści o czarodziejach”. Wydawać by się mogło, że tak nośny temat to w zasadzie samograj. W praktyce bywa nieco gorzej. Nie wystarczy przecież pisać o magii, trzeba jeszcze tchnąć ją w sam tekst, a z tym bywa rozmaicie. Kompletując antologię Mike Ashley sięgnął po już opublikowane utwory, poprosił również kilku autorów o teksty premierowe. Te drugie w większości okazały się mniej udane od starszych opowiadań. Podobnie, jak w przypadku
„Wielkiej księgi fantasy”, oryginalne wydanie było jednotomowe, natomiast polski wydawca podzielił zbiór na dwie części, mieszczące każda po jedenaście utworów.
Antologię otwiera „Dziesięć rzeczy, które wiem o tym czarodzieju” (1983) Steve’a Rasnica Tema. Choć autor zdecydował się na sztafaż fantasy, „Dziesięć rzeczy…” to bardziej opowiadanie psychologiczno-symboliczne. Magia została wprowadzona po to, by przekazać pewne prawdy o ludziach i ich relacjach. Tekst Tema jest ulotny a zarazem intrygujący, właśnie dzięki niedopowiedzeniom.
Po dobrym początku nadchodzi niestety rozczarowanie w postaci „Villaggio” Richarda A. Lupoffa, jednego z utworów napisanych na zamówienie redaktora. Bohaterkami są dwie nastolatki, przyjeżdżające do miasteczka w celu zakupu prezentu urodzinowego dla ojca jednej z nich. Dziewczęta chodzą po sklepach, a potem o mały włos nie padają ofiarą potwora, choć ostatecznie do żadnych bardziej dramatycznych wydarzeń nie dochodzi. Bohaterki i miasteczko wypadają blado, fabuła nie wciąga i pozostawia czytelnika z pytaniem „a właściwie po co to wszystko?” Nie ma tu też czarodzieja jako takiego.
Mag nie pojawia się też w „Grze magicznej śmierci” (1987) Douga Horninga. Zapewne niemal trzydzieści lat temu motyw zagrożenia związanego z komputerami nie był aż tak wyświechtany. Choć o trzy lata starsze opowiadanie SF Johna Varley’a pt.
„Naciśnij enter” jest zdecydowanie lepsze i bardziej niepokojące. Zabawne, że dla współczesnego użytkownika programy wgrywane z dyskietek i gry w formie tekstowej stanowią już niemal prehistorię.
Jak można dowiedzieć się ze wstępu, Tom Holt napisał „Skażenie nadprzyrodzone” właśnie dla antologii o czarodziejach. W tym akurat przypadku efekt końcowy jest niezły – rozrywkowe fantasy okraszone typowym dla Holta sarkazmem. Szkoda, że autor nieco się powtarza; jego mag nieudacznik, zajmujący się sprawdzaniem jakości importowanych śledzi jest duchowym bratem Paula Carpentera, bohatera cyklu rozpoczętego
„Przenośnymi drzwiami”. Całość jest lekka i zabawna, została też opowiedziana charakterystycznym stylem autora, co zawsze uważam za zaletę.
Na uwagę zasługuje „Rower wiedźmy” (2002) Tima Pratta. Tytułowa wiedźma jest typową, złą jędzą, ale już nastoletni bohaterowie i ich problemy wypadają wiarygodnie. Dialogi zostały napisane z nerwem. Najbardziej przypadło mi do gustu zakończenie. Pratt funduje czytelnikowi interesujący zwrot fabularny, rozgrywa konfrontację postaci inaczej, niż można się tego spodziewać. Uważam „Rower wiedźmy” za jedno z najbardziej udanych opowiadań w tym zbiorze.
Kolejną ciekawą pozycją jest „Saga o Theare” (1982) Diany Wynne Jones, opowieść o świecie, gdzie bogowie mają swoje ściśle określone funkcje i drżą w obawie przed przepowiedzianym prorokiem, który ma zburzyć odwieczny porządek. Opowiadanie Jones jest zabawne, niesztampowe i pełne drobnych, acz przyjemnych pomysłów od zamieszkujących rzeki niewidzialnych smoków odpowiadających na pytania, po opis wyglądu maga, każący czytelnikowi najpierw westchnąć „no tak, kolejny dziaduś-czarodziej w kolorowej szacie”, by później okazało się, iż bohater w pośpiechu przybył na miejsce w piżamie.
„Zegarmistrz” (1990) Johna Morressy’ego został zgrabnie napisany, autor zadbał też o odpowiedni klimat. Jednak historii o tajemniczym zegarmistrzu i jego niezwykłych wyrobach brakuje jakiegoś mocniejszego akcentu, pointy.
Najwyraźniej Mike Ashley lubi twórczość Clarka Ashtona Smitha. Opowiadanie tego autora pojawiło się w „Wielkiej księdze fantasy”, antologia o czarodziejach zawiera kolejne. Na podstawie tych dwóch tekstów mogę stwierdzić, że istotnie warto o Smithu przypominać. Fabuła „Drugiego cienia” (1933) jest prosta – pewien parający się mroczną magią czarnoksiężnik na własną zgubę sięga zbyt daleko – ale plastyczne opisy nadają mu odpowiedni klimat i charakter. Od czasu do czasu pojawiają się frazy takie, jak „ohydna, monstrualna plama o bezimiennej, morowej barwie”, ale w pewien sposób tylko przydają smaczku i specyficznego uroku.
„Czego potrzeba dla rytuału” Michaela Kurlanda to kolejny z premierowych tekstów, niestety nie najlepszej jakości. Umagicznione San Francisco wypada nawet przyjemnie, pomysły na postaci, choć typowe mają potencjał, jednak intryga i dialogi zawodzą. Fabuła stanowi świadome nawiązanie do starych kryminałów, w których na sam koniec protagonista wyjaśniał wszystkim zgromadzonym, kto jest winny i dlaczego. Tylko że w „Czego potrzeba…” zabrakło uroku, który usprawiedliwiłby ponowne użycie przestarzałej konwencji. Bardzo marnie prezentują się dialogi, które w zamyśle autora miały skrzyć się dowcipem, a wypadają wyjątkowo drętwo.
Konwencję urban fantasy z głównym bohaterem-detektywem wykorzystał także Robert Weinberg w „Siedmiu kroplach krwi” (1992). Jego tekst to fantasy rozrywkowa, którą czyta się przyjemnie. Zwraca uwagę pomysł na to, do czego gangsterzy chcieli wykorzystać Graala. Jest to dokładnie taki głupi pomysł, na jakie ludzie mają w zwyczaju wpadać. Ostatni dialog opowiadania okazał się także ciekawym, nastrojowym zamknięciem.
Wreszcie „Władca chaosu” (1964) Michaela Moorcocka. Nazwisko autora oraz tytuł pozwalały spodziewać się najgor… to znaczy, tego, co zwykle. Tymczasem, choć w opowiadaniu pojawia się kilka typowych dla Moorcocka motywów (z czego jeden użyty wbrew stosowanemu zwykle przez autora schematowi), nie ma tej koszmarnej maniery językowej, z jaką zostały napisane znane mi przygody Elrica. Świat przedstawiony prezentuje się barwnie, zwłaszcza zamek na krawędzi świata z widokiem na szalejący Chaos wypada bardzo malowniczo. Interesująca jest także zamieszkująca ową twierdzę czarodziejka. Czasem naprawdę sobie myślę, że Moorcocka stać było na wiele więcej (vide
„Londyńska kość”) a przygody Elrica były zwykłą chałturą, która odniosła nadspodziewany sukces.
Okładki i notki wydawnicze aż do tej pory zniechęcały mnie do sięgnięcia po „Opowieści o czarodziejach”, jednak lektura części pierwszej okazała się całkiem przyzwoitą rozrywką wzbogaconą kilkoma zapadającymi w pamięć akcentami.