Choć od ukazania się tej antologii minęło już 21 lat, „Nowe legendy” pod redakcją Grega Beara wciąż warte są lektury.
Fantastyczne antologie: Zbiór Mandelbrota jako wyznanie wiary
[„Nowe legendy” - recenzja]
Choć od ukazania się tej antologii minęło już 21 lat, „Nowe legendy” pod redakcją Grega Beara wciąż warte są lektury.
Zapewne nie tylko ja odczuwam falę nostalgii, gdy spoglądam na charakterystyczne wydania Prószyńskiego opatrzone logiem Nowej Fantastyki. Jedną z takich książek są „Nowe legendy” – dziś już nie takie nowe, a mimo to wciąż frapujące. Greg Bear dokonał dobrego wyboru. Co więcej, jest to jedna z nielicznych znanych mi antologii, w której redaktorowi udało się osiągnąć wrażenie wartości dodanej – nie tylko same opowiadania są wartościowe, ale też ich dobór i zestawienie okazuje się interesujące. Uważny czytelnik wyłowi motywy, wątki czy tematy powracające w kolejnych utworach, przez co ma się wrażenie, jakby wchodziły one ze sobą w dialog. Prócz tego antologia została opatrzona wstępem i epilogiem, a każdy tekst poprzedza krótka notka napisana przez Beara. Te kilka zdań na temat autora i prezentowanego utworu stanowi niewielki, ale przyjemny smaczek, zwłaszcza gdy wspominam zbiory, gdzie redaktorzy w tego rodzaju wstępach przedstawiali fabuły lub wypisywali interpretacje sprawiające wrażenie, jakby nie zadali sobie trudu zapoznania się z tekstem. Tymczasem uwagi Beara nie zdradzają za wiele z treści, natomiast można w nich znaleźć ciekawe komentarze do utworów. Warto też zauważyć, że „Nowe legendy” są antologią z ambicjami, zwłaszcza jeśli chodzi o poruszaną tematykę. Zbiór zawiera piętnaście opowiadań i jeden esej. Wszystkie zostały przysłane w odpowiedzi na prośbę redaktora, a nie wybrane z tekstów wcześniej opublikowanych. Zwraca uwagę to, że w ośmiu utworach pojawiają się naukowcy lub odkrywcy.
Antologię otwiera „Elegia” Mary Rosenblum. Jest to jeden z chlubnych przykładów opowiadania SF, gdzie zagadnienia ogólne udatnie spleciono z indywidualnymi losami. Bohaterowie i ich życie nie służą tylko prezentowaniu idei, ale autentycznie poruszają. Trzeba też dodać, że Rosenblum miała ambicję – w „Elegii” pojawia się szereg ważkich kwestii: rozważania nad komunikacją (z „obcym”, ale też międzyludzką), starością, skażeniem środowiska naturalnego. Warstwa naukowa to pomysł na leczenie uszkodzeń mózgu za pomocą przeszczepianych neuronów. Przy okazji tekst skłania do zastanowienia się nad etyką zawodową. Można by sądzić, że „Elegia” ugnie się pod ciężarem poruszanych zagadnień, ale tak się nie stało. Do gustu bardzo przypadło mi to, że w opowiadaniu pojawiają się głowonogi. Już pozaliteracko – to fascynujące i inteligentne zwierzęta, obdarzone niezwykle rozbudowanym układem nerwowym. Wiadomo, że przynajmniej niektórzy ich przedstawiciele wykorzystują zdolność szybkiego zmieniania wzoru na skórze nie tylko do kamuflażu, ale też jako formę komunikacji. Etolodzy rozpracowali sygnały, jakie wysyłają do siebie mątwy podczas zalotów. Ciekawa jestem, czy one potrafią rozmawiać także na inne tematy, czasem też rozmyślam o wielkich głębinowych kałamarnicach. Cieszy, że opowiadanie Rosenblum może zainteresować czytelników tą grupą zwierząt.
Zaduma nad spustoszeniem, jakie uczynił człowiek w zajmowanym przez niego środowisku pojawia się także w „Rachunku rozpaczy” Sterlinga Blake’a. To kolejne bardzo dobre opowiadanie, zwracające uwagę przede wszystkim zaskakującym zwrotem fabularnym i moralną niejednoznacznością.
Poruszającym utworem są „Sceny małżeńskie z przyszłości” Jamesa Stevens-Ace’a. Można wskazać pewne elementy, które pojawiały się też w poprzednich opowiadaniach (dzieci, motyw terapii za pomocą komórek), jednak utwór ten jest przede wszystkim przenikliwie nakreślonym portretem nieszczęśliwego małżeństwa. Wiele jest takich par – on wiecznie nieodpowiedzialny, ma mnóstwo rozmaitych pomysłów na zrobienie pieniędzy, które zawsze okazują się spektakularnymi porażkami. Małżeństwo wegetuje więc wciąż na skraju biedy. Motyw rodem z SF posłużył temu, by jeszcze bardziej uwypuklić desperację obojga i wstrząsnąć czytelnikiem.
O „Dojrzewaniu w Karhidzie” wspominałam już przy okazji „
Tego co najlepsze w SF 1” (choć to właśnie dla „Nowych legend” Ursula K. Le Guin napisała ten utwór). Opowiadanie zawsze wydawało mi się „takie zwyczajne” ale chyba na tym właśnie polega cała sztuczka – pokazać ludzi o zmienionej biologii i odmiennych zwyczajach tak, by czytelnikowi wydali się oni bliscy.
Pośród utworów SF można by utworzyć osobną kategorię – „zabawy topologią”. Taka właśnie jest „Otchłań w niebiosach” Gregory’ego Benforda, której bohaterami są przedstawiciele obcej rasy, żyjący w dosyć osobliwym świecie. Przyznam, że akurat ostatnimi czasy przeczytałam wystarczającą ilość tego rodzaju utworów, by sam fakt stworzenia świata o odmiennym kształcie i prawach fizyki przestał mi wystarczać. Poza egzotyczną scenerią opowiadanie dotyczy przede wszystkim naukowych ideałów oraz konfliktu pomiędzy nauką a wiarą, tradycją a rewolucyjnymi odkryciami. Główny bohater dąży do odkrycia prawdy o swoim świecie. Brzmi to bardzo podniośle, niestety – przynajmniej w moim przypadku – „Otchłań w niebiosach” nie wzbudziła głębszych emocji.
Podobnie rzecz się miała z trzema kolejnymi utworami. „Świadectwo anioła” Paula J. McAuleya to kolejny przykład odmienionego świata, przyjemnie barwny, lecz nie zapadający w pamięć. U McAuleya ludzie zostają skonfrontowani z ich odległymi, odmienionymi potomkami. Dla odmiany Sonia Orin Lyris w opowiadaniu „Gdy obcy się spotykają” spróbowała zasymulować sposób myślenia innego gatunku inteligentnego, wzorowanego na owadach społecznych. Królowa roju, choć tak chętnie używa feromonów do sterowania poddanymi, chyba nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo sama jest kontrolowana. A na ile my, ludzie jesteśmy świadomi, jak nasze postrzeganie i myślenie zależy od naszej fizjologii i biochemii? Wreszcie humorystyczny „Dzień, w którym przybyli obcy” Roberta Sheckleya, znany mi już z wzmiankowanej wyżej antologii „To, co najlepsze w SF 1”.
„Gnota” Grega Abrahama budziła we mnie ambiwalentne uczucia. Jest to opowiadanie ciekawe, choć chwilami zawodzi jego forma. Znów widać powiązania z innymi utworami antologii – motyw zarazy oraz zwierzęta wykorzystywane jako dawcy do przeszczepów. Wizja Abrahama jest interesująca o tyle, że poniekąd mamy do czynienia ze światem postapokaliptycznym, ale od czasu kryzysu minęło już wiele lat. Ludzkość podnosi się z kolan, choć wciąż boryka się z wieloma problemami. W utworze pojawia się także wątek islamskich terrorystów, przeprowadzających samobójcze zamachy. Więcej tu jednak nostalgii i zadumy nad przemijaniem. Niektóre frazy autora są bardzo poetyckie, bywa jednak, że wkrada się w to nutka przesady, przez co stają się one kiczowate (choć może to kwestia tłumaczenia). A skoro już o tłumaczeniu – nie „antygeny histokompatybilne” tylko „antygeny zgodności tkankowej”. Przy okazji, najbardziej zastanawia mnie, dlaczego główny bohater żałował terrorystki ale zaprzyjaźnił się ze świnką.
Dla odmiany „Wojna Rorvika” Geoffreya A. Landisa przywodzi na myśl utwory Philipa K. Dicka – tytułowy bohater zostaje porwany ze swojego domku na przedmieściach, gdzie dotąd wiódł spokojne życie u boku żony i córki, i zmuszony do udziału w wojnie z Rosją, której faktyczne cele i zasięg pozostają mu nieznane. W duchu Dicka pozostaje też finalny zwrot fabularny. Landisowi brakuje lekkości pióra autora „Ubika” ale samo opowiadanie jest całkiem przyzwoite.
„Projekt «Promienność»” Cartera Scholza jest zarazem bardzo trafny, jak i nudny. Gdyby nie występowała w nim nieistniejąca w rzeczywistym świecie technologia, nad którą pracuje główny bohater, opowiadanie to mogłoby z powodzeniem zostać zaliczone w poczet głównego nurtu. A to dlatego, że autor koncentruje się na przedstawianiu psychicznego kryzysu swojego protagonisty. Naukowiec pracuje dla wojska nad nowymi rodzajami broni, ale kwestie etyczne nie wysuwają się tutaj na pierwszy plan. Liczy się bardziej to, że armia wprawdzie oferuje o wiele więcej pieniędzy na badania niż cywilne źródła finansowania, ale w zamian oczekuje wymiernych rezultatów w rozsądnym czasie. Bohatera zaprzątają zmartwienia typowe dla przedstawicieli jego zawodu – zniechęcenie wywołane brakiem powodzenia w pracy, dywagacje na temat wyboru ścieżki rozwoju zawodowego. Kiedyś zespół badawczy do którego dołączył i realizowane projekty wydawały mu się przepustką do życiowego sukcesu, teraz jawią się jako ślepa uliczka. Do tego wszystkiego dochodzą problemy w życiu osobistym i kryzys wieku średniego. Obraz środowiska naukowego przedstawionego „od kuchni” jest bardzo wierny. Lecz Scholz odmalował rozterki postaci aż nazbyt przekonująco – znużenie i zniechęcenie bohatera udziela się czytelnikowi, a „Projekt…” to najdłuższy tekst w zbiorze. Tłumaczenie mogłoby być lepsze (uwaga – nad różnymi utworami pracowali różni tłumacze), że wymienię „pańską pracę nad broniami”, „pole śmierdzi jak posocznica” (posocznica to albo inaczej sepsa, nazywa się tak również choroba bydła), „reakcja zimnej syntezy” (raczej „zimnej fuzji”), „międzydyscyplinarny”.
Pamiętam, że omal nie kupiłem tej książki gdy wyszła, tym bardziej, iż pomieszczone w "Nowej Fantastyce", którą wówczas sobie poczytywałem, opowiadanie "Wojna Rorvika" było całkiem, całkiem. Ale później właśnie w NF pojawiła się raczej nieprzychylna recenzja, bodajże pióra Marka Oramusa, który wtedy był dla mnie kimś w rodzaju literackiej wyroczni, i dałem sobie spokój. Zdaje się, że głównym zarzutem było, że to nie żadne "nowe" legendy, że nie ma w książce właściwie opowiadań odkrywczych, wyróżniających się... Tak czy inaczej, okładka świetna!