W majowym zestawie krótkich recenzji dominuje fantastyka – starsza i nowsza, dla czytelników młodszych i bardziej dojrzałych. Ale opisaliśmy tez kilka książek spoza tej konwencji.
W majowym zestawie krótkich recenzji dominuje fantastyka – starsza i nowsza, dla czytelników młodszych i bardziej dojrzałych. Ale opisaliśmy tez kilka książek spoza tej konwencji.
Dzięki „Nakręcanej dziewczynie” Paolo Bacigalupi zyskał nie tylko nagrody, ale też wiernych czytelników, do których akurat ja się nie zaliczam. W związku z tym, po jego najnowszą powieść sięgałam z pewną obawą. Tymczasem, „Wodny nóż” okazał się bardzo przyjemnym zaskoczeniem i dowodem na to, że autor się rozwija. Również i w tym przypadku pisarz porusza kwestie związane z ochroną środowiska. Jak słusznie zauważa jeden z bohaterów, fakty to coś, co powinno się weryfikować, a nie wierzyć w nie lub nie. A przecież wygląda na to, że wszyscy usiłujemy udawać, iż zmiany klimatu nie zachodzą, albo jeśli już, to ich konsekwencje nie będą poważne. Bacigalupi burzy spokój czytelnika, pokazując mu świat nieodległej przyszłości, gdzie skutki globalnego ocieplenia stają się odczuwalne dla ludzi, którzy jeszcze kilka dekad wcześniej wiedli spokojne i dostatnie życie. Autor „Wodnego Noża” nie żywi złudzeń odnośnie ludzkiej natury, pamięta, że cywilizacja, to tylko cienka warstwa iluzji i wszelkie poważniejsze kryzysy prowadzą do jej rozpadu. Nie jest to jednak rozpad całkowity – bogaci zawsze sobie poradzą. Pozostałych czeka walka o przetrwanie. Kreacja świata przedstawionego udała się Bacigalupiemu lepiej niż w „Nakręcanej dziewczynie”, dręczony suszą południowy zachód U.S.A wypada przekonująco i klimatycznie. Spustoszone ziemie i wymierające miasta zdecydowanie są czymś więcej niż tylko tłem wydarzeń. Zapadają w pamięć i budzą emocje – w tym niepokój, że wizja pisarza może wcale nie być bardzo odległa od tego, co czeka nas w XXI wieku. Bardzo przyzwoicie wypadła także trójka głównych bohaterów. Są różnorodni, a ponieważ trzecioosobowa narracja odzwierciedla ich punkty widzenia, czytelnik zyskuje szerszy ogląd świata. Podoba mi się też sposób, w jaki autor rozgrywa tworzące się pomiędzy nimi napięcie. Jedna z bohaterek przypominała mi nieco tytułową nakręcaną dziewczynę, z drugiej strony trudno się temu dziwić – przecież obie próbują za wszelką cenę przeżyć w trudnych warunkach. Wielkim atutem „Wodnego Noża” jest też wartka akcja. W przeciwieństwie do debiutanckiej powieści Bacigalupiego, gdzie intryga była zawiązywana powoli, tym razem czytelnik zostaje od razu wciągnięty w wir wydarzeń. Narracja jest bardzo filmowa, aż chciałoby się zobaczyć ekranizację. Warto przeczytać.
Gdy żegnaliśmy się z Herbertem Krukiem w zakończeniu „Orderu” wybierał się właśnie na audiencję u Złotej Pani, Królowej (Magicznej) Warszawy. Spotkanie Obrońcy Miasta z jego Królową mogło wprawdzie być wizytą czysto kurtuazyjną, jednak nie tym razem… Nie chcę zdradzać zbyt dużo z fabuły (choć wskazówek oczywiście dostarcza notka), napiszę tylko, że uważam „Bezsennych” za najlepszy jak dotąd tom cyklu, mimo że mało w nim mojego ulubionego elementu stworzonego przez autora świata – miejskiej magii. Jednak w zupełności wynagradza to opowiedziana historia i bohaterowie – nie idealni, popełniający błędy, ale niewątpliwie prawdziwi. No i oczywiście Warszawa jako miejsce akcji – miasto, którego magiczna historia została brutalnie przerwana podczas II wojny światowej, i musi poradzić sobie z jej powrotem po siedemdziesięcioletniej przerwie.
Ci, którym podobały się pierwsze dwa tomy mogą bez obaw sięgnąć po „Bezsennych”. Tym, którzy jeszcze cyklu nie znają polecam jednak rozpoczęcie od „Okupu krwi”.
Krauss napisał nie tylko porządną i przekonującą książkę, w której jasno i precyzyjnie dowodzi, że w istocie wszechświat powstał z niczego. O wiele ważniejsze jest to, że przedstawiając nam swój naukowy punkt widzenia na wszechświat, nie popada on w naukowy żargon. Dzięki temu „Wszechświat z niczego” czyta się bardzo łatwo i bardzo przyjemnie, mimo całej złożoności przedstawianego zagadnienia. Autor nie stroni od ironii (wspominając o losach Edwina Hubble’a zauważa, że jego postać wciąż podtrzymuje jego wiarę w ludzkość, bo zanim został astronomem, Hubble był skromnym prawnikiem), aczkolwiek (i jest to bodaj jedyna wada książki) niekiedy ze zbyt wielkim zaangażowaniem wpada w ton kaznodziei starającego się dowieść, że naukowe spojrzenie na stworzenie świata (i, w istocie, wszechświata) jest jedynym słusznym i niepotrzebne są do tego jakiekolwiek siły nadprzyrodzone. Wydaje się zresztą, że właśnie przedstawienie własnych poglądów na religię stanowi jedno z przesłań całej książki (patrząc szczególnie z perspektywy zakończenia). Kiedy jednak przymknąć oko na docinki kierowane w stronę kreacjonistów (które niekiedy też potrafią rozbawić, na przykład kiedy Krauss stwierdza, że w Ameryce więcej ludzi wierzy w anioły niż w teorię ewolucji) i skupić się na samej naukowej treści książki, okazuje się ona wyjątkowo przekonująca i dociekliwa, a przy tym przystępna. Z łatwością przedstawione są tak złożone zagadnienia jak geometria wszechświata (który jest płaski), a nawet, wspomniana wyjątkowo mimochodem, teoria strun.
Debiutancka powieść Roberta Musila, którą opublikował w wieku 26 lat w roku 1906, opowiada o grupie uczniów elitarnej szkoły, żyjących w Monarchii Austro-Węgierskiej. Tytułowy Törless, narrator, przyjaźni się z dwoma chłopcami – wspólnie postanawiają podporządkować i wykorzystać innego ucznia, który idealnie nadaje się na ofiarę. Owszem, brzmi ciekawie. Powieść Musila tonie jednak w nieomal eseistycznych rozważaniach z pogranicza filozofii, metafizyki i matematyki, którym oddaje się Törless, próbujący się samookreślić w skomplikowanym świecie. Spisane są one mało czytelnym, ciężkim stylem, który zadziwiająco się konkretyzuje jedynie w chwilach bardziej energetycznych. Zdecydowana większość książki stanowi dla współczesnego czytelnika poważne wyzwanie, wymaga skupienia, choć czasem też każe zadać pytanie, czy to aby na pewno ma sens. Bo prawdę powiedziawszy wewnętrzne rozterki Törlessa nie są specjalnie inspirujące, żeby nie powiedzieć, że są zwyczajnie nudne. Może trzeba Musila czytać w nastoletnim wieku? To, co zostaje po lekturze w pamięci, to pełne dramatyzmu sceny wykorzystywania, fizycznej i psychicznej dominacji, chorej, niezdrowej więzi między bohaterami – po stu latach one wciąż robią duże wrażenie, nie przekraczając granicy dobrego smaku. Szkoda, że choć w części tak silnych emocji brakuje w pozostałych, często niemiłosiernie rozciągniętych fragmentach wewnętrznych monologów Törlessa.
Jeśli miałabym opisać „Czterodniową planetę” jednym zdaniem to brzmiałoby ono prawdopodobnie „Ramotka w dobrym tego słowa znaczeniu”. Ramotka, bo nie da się ukryć że tekst się zestarzał, osobliwie we fragmentach „naukowych” – technicznych czy biologicznych. W dobrym znaczeniu, bo jednak te naiwne fragmenty wywołują u mnie rozweselenie a nie znudzenie czy irytację. Fabularnie rzecz ujmując powieść Pipera to historia buntu poławiaczy wielorybów łowców potworów morskich Jarvisa przeciw wyzyskowi ze strony Cechu przejętego przez nieuczciwy zarząd. Streszczenie takie jest w stu procentach prawdziwe, ale jednocześnie trochę mylące. O ile wspomniany bunt jest osią fabuły to bohaterowie większość czasu spędzają na walce z żywiołem w różnych postaciach stanowczo przechylając szalę na stronę powieści przygodowej.
Dodatkowe 10% ekstraktu dodałam za rozbawienie sceną, w której bohaterowie próbują złożyć działające radio z dwóch uszkodzonych i innych urządzeń. Rzecz nie jest prosta, bo sprzęt radiowy w przyszłości jest zminiaturyzowany, więc niezbędne są specjalistyczne narzędzia. Nie mając ich zaradni bohaterowie radzą sobie używając soczewek z lornetki jako szkieł powiększających i wyszlifowując papierem ściernym miniaturowe śrubokręty z… igieł. Muszę przyznać że mi zaimponowali.