Czy można wyjaśnić działanie skomplikowanych maszyn czy zjawisk ze świata przyrody bez uciekania się do naukowych terminów, używając do tego tylko najprostszych słów i schematycznych rysunków? Czy da się to zrobić przejrzyście i w dodatku dowcipnie? Randall Munroe postanowił spróbować, czego efektem jest „Tłumacz rzeczy”. Czytelników, którzy zetknęli się jego komiksami „xkcd” bądź książką „What if?” nie trzeba przekonywać, że naukowe spojrzenie na świat może być niezwykle ciekawe i czasem mocno niekonwencjonalne, a przy okazji sprawiać mnóstwo radości.
Tłumacz rzeczy czyli radosna ciekawość świata
[Randall Munroe „Tłumacz rzeczy” - recenzja]
Czy można wyjaśnić działanie skomplikowanych maszyn czy zjawisk ze świata przyrody bez uciekania się do naukowych terminów, używając do tego tylko najprostszych słów i schematycznych rysunków? Czy da się to zrobić przejrzyście i w dodatku dowcipnie? Randall Munroe postanowił spróbować, czego efektem jest „Tłumacz rzeczy”. Czytelników, którzy zetknęli się jego komiksami „xkcd” bądź książką „What if?” nie trzeba przekonywać, że naukowe spojrzenie na świat może być niezwykle ciekawe i czasem mocno niekonwencjonalne, a przy okazji sprawiać mnóstwo radości.
Randall Munroe
‹Tłumacz rzeczy›
Szkolne encyklopedie, ilustrowane leksykony, słowniki z rozmaitych dziedzin, od biologii po historię sztuki i mitologię, były najczęstszym prezentem, jaki otrzymywałam w dzieciństwie. Pamiętam ciekawość, fascynację i lekkie oszołomienie, gdy spomiędzy pachnących drukarnią kartek wylewało się nieznane, kolorowe morze wiadomości, w którym kłębiło się wszystko na raz, bo zwykłam czytać tego typu książki od deski do deski. W „Tłumaczu rzeczy” Randall Munroe przyjmuje inne podejście: nie koncentruje się na słowach do wyjaśnienia, ale na tym, jak działają różne elementy otaczającego nas świata; jak sam pisze „jest wiele innych książek, w których się tłumaczy, jak rzeczy się nazywają. Ta książka tłumaczy, co te rzeczy robią”. Dlatego autor zamiast specjalistycznego żargonu używa tysiąca (dokładnie „dziesięciu setek”) najpopularniejszych wyrazów (ale także tworzy nowe). Duże schematy przedstawiające czy to wnętrze pralki („pudło do polepszania zapachu ubrań”), czy mapę nieba lub plan stacji kosmicznej często uzupełniają zabawne rysunki – znakiem rozpoznawczym autora są ludziki z kółek i kresek i absurdalne poczucie humoru. Warto przejrzeć książkę chociażby tylko po to, żeby je znaleźć. Jest jednak kilka, moim zdaniem, ważniejszych powodów, aby sięgnąć po tę pozycję.
Po pierwsze dla zdobycia wiedzy, podanej w prosty i nietuzinkowy sposób. Jeśli kogoś – nieważne, dorosłego czy dziecko – ciekawi działanie elektrowni atomowej, zmywarki lub łazika marsjańskiego, zrozumie opis autora. Na kolejnych stronach pojawiają się zarówno rzeczy, które spotykamy co dzień, jak komputer czy drzewo, jak i szersze czy bardziej abstrakcyjne zagadnienia – zestawienie miar i wag, schemat ewolucji roślin i zwierząt, strefy klimatyczne Ziemi, kosmos, a nawet „duży zderzacz drobnych kawałków”. (Fakt, że „Tłumacz rzeczy” nie jest wprost adresowany do żadnej grupy wiekowej, jest dużym plusem, to książka dla każdego. Myślę, że może świetnie się sprawdzić jako rezerwowy prezent.)
Po drugie język „Tłumacza rzeczy” z pewnością zasługuje na uwagę. Stymuluje mózg do takiej pracy, jak przy rozwiązywaniu krzyżówek: przypomnij sobie właściwe słowo, które pasuje do opisu. Czasem jest to łatwe („pod pokrywą z przodu auta”, „czerwone i skacze”, „woda ogniowa” – paliwo), czasem trudne („sprawdzacz kształtów”), ale najbardziej fascynujące są te momenty, kiedy nietuzinkowy opis zmienia sposób myślenia o jakimś obiekcie. Niby wiemy o tym, że ludzkie ciało w większości złożone jest z wody, ale przypuszczam, że mało kto spontanicznie opisałby wszystkie narządy jako różnego rodzaju „worki z wodą”. Podobnie jest ze „wspólnym domem poza Ziemią”, czy „kawałkami, z których wszystko się składa”. Z kolei podczas lektury książki z dzieckiem wiele fragmentów można potraktować jako zagadki gotowe do wykorzystania podczas innych zabaw („żółte kulki jedzenia na kiju”, „latają i walczą ostrym końcem”, „koń na piasek”). Autor czasami posługuje się stworzonymi przez siebie słowami (jak „drzwicznik”, „uważacz na prąd”, „prądosył”, „rozumnik dźwięków”). Rozumiem, dlaczego posługiwanie się takimi wyrazami sprawiało mu frajdę (wyjaśnia to we wstępie), ale jest to zarazem pewna niekonsekwencja względem przyjętej zasady stosowania jak najprostszego języka. W tym miejscu należą się też wyrazy uznania autorowi przekładu, który znakomicie poradził sobie ze specyficznym stylem oryginału.
Po trzecie równie ważne, jak to, o czym się mówi w „Tłumaczu rzeczy” i jakim językiem, jest nastawienie do poznawanego świata: nieskrępowana dziecięca ciekawość. W poprzedniej książce, „What if?” autor udowodnił, że nie ma głupich pytań, za to szukanie odpowiedzi może być prawdziwą przygodą. Tym razem pytania nie pojawiają się wprost, ale niektóre wskazówki na marginesach schematów sugerują, że z pewnością zostały kiedyś zadane. Dlaczego nie należy dotykać płynnej lawy i gdzie kamienie idą po śmierci, dlaczego stare rury wydają dźwięki i skąd wiedzieć, na kogo masz być zły, kiedy pojawia się problem z komputerem oraz z którego końca ogniolotu powinien lecieć ogień, żeby można było wydostać się poza Ziemię – to tylko kilka przykładów. (Strona zatytułowana „czego się dotyka, by samolot leciał” to obowiązkowy punkt dla każdego, kto chciałby zostać bohaterem filmu akcji.) Bardzo ciekawe jest zestawienie jednostek miary wagi, długości i temperatury ze strony „jak coś policzyć” („jak gorący musiałby być stół, żeby kijki do jedzenia z metalu spłynęły na podłogę”). Czasem, choć rzadko, pojawia się również kontekst społeczny, jak w przypadku opisu konstytucji Stanów Zjednoczonych albo… kłódek i zamków, które są „sposobem mówienia ludziom, na co chce się im pozwolić” (dlatego chodzenie z wytrychem nie jest dobrze widziane przez społeczeństwo).
Na końcu książki znajduje się lista tysiąca najczęściej używanych słów oraz krótki tekst od autora polskiego przekładu, Jeremiego K. Ochaba – co ciekawe, także utrzymany w „minimalistycznym” stylu. Ujęło mnie podziękowanie dla „ludzi, którzy bardzo pomogli”, w którym jest wymieniona „Silna, Piękna Nosicielka Złotego Kółka na Palcu”. „Tłumacz rzeczy” został bardzo starannie wydany; niektóre strony są rozkładane, za tylną okładką czeka niespodzianka – plakat, a twarda okładka jest obłożona obwolutą. Przejrzyste i estetyczne schematy utrzymane w granacie i bieli sprawiają wrażenie czystości, fachowości i zdecydowanie uprzyjemniają lekturę. Z pewnością przy niektórych opisach lepiej będą się bawić osoby zainteresowane naukami ścisłymi, bo łatwiej będzie im rozpoznać wewnętrzne żarty (najwięcej jest ich chyba przy układzie okresowym pierwiastków), ale nie tylko one znajdą tam powód do uśmiechu („kamień znany głównie z tego, że jak go zjesz, to cię zabije”). Właśnie to puszczanie oka do czytelnika sprawia, że lektura może być zajmująca dla odbiorców w różnym wieku i o różnym poziomie wiedzy. Poprzednia książka Randalla Munroe, „What if”, podobała mi się bardziej, może dlatego, że jednak wolę opisy od schematów. Z drugiej strony taka obrazkowa forma, zastosowana w „Tłumaczu rzeczy” w połączeniu z uproszczonym słownictwem jest bardziej uniwersalna w odbiorze, a na pewno łatwiejsza do przyswojenia przez młodszych czytelników. Bardzo podoba mi się podejście autora do popularyzacji wiedzy – ciekawe i na luzie, pokazujące, że nie ma głupich pytań (choć są dziwne, a nawet bardzo dziwne) i że nawet najwięksi naukowcy nie znają wszystkich odpowiedzi. Zdobywanie wiedzy jest tu odpowiedzią na naturalną ciekawość człowieka, daleką od nudnego odrabiania lekcji.
Cechą, która ujmuje mnie w sposobie przedstawiania świata przez autora jest czysta, radosna dziecięca ciekawość połączona z solidną fachową wiedzą i nieco absurdalnym poczuciem humoru. Zaczęłam czytać „Tłumacza rzeczy” siedząc przy biurku, jak przystało dorosłej osobie, ale po dwóch stronach przeniosłam się na koc na podłodze, żeby rozkładając karty pełne rysunków poczuć się znowu jak głodna wiedzy, zarumieniona z ekscytacji siedmiolatka. I taki sposób lektury (pod względem podejścia, niekoniecznie pozycji) polecam czytelnikom, niezależnie od wieku.