Powieść „Do zobaczenia w Paryżu”, jak deklaruje wydawca, nawiązuje do prawdziwej historii pewnej arystokratki i wykorzystuje motywy z jej biografii. Niestety, Michelle Gable nie zdołała zaoferować nam nic specjalnie oryginalnego i wartego uwagi.
Nie-biografia nie-księżnej
[Michelle Gable „Do zobaczenia w Paryżu” - recenzja]
Powieść „Do zobaczenia w Paryżu”, jak deklaruje wydawca, nawiązuje do prawdziwej historii pewnej arystokratki i wykorzystuje motywy z jej biografii. Niestety, Michelle Gable nie zdołała zaoferować nam nic specjalnie oryginalnego i wartego uwagi.
Michelle Gable
‹Do zobaczenia w Paryżu›
Autorka „odkryła” główną bohaterkę tej powieści, gdy zbierała materiały do innej książki. Gladys Spencer-Churchill, księżna Marlborough, urodzona w 1881 roku, rzeczywiście miała niezwykłą biografię jak na czasy, w których żyła. Wydarzeniami ze swojego życia mogłaby obdarzyć kilka osób. Ekscentryczna i nieobliczalna, była dla wielu obiektem westchnień. Pisał o niej m.in. Marcel Proust, jako o kobiecie obdarzonej nieprzeciętną inteligencją i urokiem osobistym.
„Do zobaczenia w Paryżu” biografią jednak nie jest, ale powieścią o szablonie pod nazwą: wyjaśniamy zawikłane tajemnice z przeszłości. Szkoda, że ten schemat zbyt szybko staje się czytelny i przewidywalny, przez co kojarzymy, kto jest kim jeszcze przed doczytaniem połowy i nie mamy żadnych wątpliwości co to tego, jak powieść się zakończy.
Dosyć rezolutna dwudziestolatka Annie nagle zostaje zaskoczona decyzją swojej matki Laurel o wyjeździe do Wielkiej Brytanii, gdzie do załatwienia są jakieś dawne rodzinne interesy. Okazuje się, jak niewiele Annie wie o dawnym życiu swojej mamy, nie zna nawet swojego ojca. Gdy obie docierają na angielską prowincję, Annie postanawia wszystkiego się dowiedzieć. Zainspirowała się pewną starą książką, którą w tajemnicy zabrała matce. Sprzyjają jej okoliczności, a jakże – Laurel znika na całe dnie, a Annie oczywiście „przypadkowo” spotyka w pubie starszego pana, który snuje opowieść o żyjącej dawniej w wiosce niejakiej pani Spencer, utrzymującej, że wcale nie była żadną księżną. Od tej pory powieść rozgrywa się w dwóch perspektywach czasowych.
Annie i Laurel jakże skutecznie kryją przed sobą swoje tajemnice, i to na tyle, że finał powieści jest dla ich obu niespodziewany. Ale tylko dla nich: czytelnik, jak wspomniałam, szybko domyśla się wszystkiego, przez co element zaskoczenia całkowicie znika. W dodatku wszelkie „przypadki” i przygody są aż do bólu schematyczne (jak na przykład odnalezienie starego maszynopisu). Cóż, nawet przy sporych pokładach dobrej woli (a zawsze tak przecież jest, gdy sięgamy dla rozrywki po książkę) trudno tu znaleźć coś, co naprawdę byłoby świeżym powieściowym pomysłem. Warto może zwrócić uwagę na dosyć ciekawą formę: rozdziały nie są zbyt długie, w większości wypełniają je dialogi, są też maile, spisane nagrania i fragmenty (fikcyjnej) biografii.
Oryginalna postać Gladys Spencer-Churchill i jej życie to właściwie gotowy materiał na film, który mógłby pokazać niepowtarzalną atmosferę ostatnich lat XIX wieku i pierwszej połowy XX stulecia. Natomiast to, co Michelle Gable robi z opowieścią o życiu księżnej-nie-księżnej, to już niemal katastrofa. Cóż z tego, że na początku książki dowiadujemy się o uwielbieniu jej przez Prousta, o tym, że księżna przyjaźniła się z czołowymi pisarzami i artystami tamtych czasów? Niewiele z tego wynika, ten wątek zupełnie nie jest rozwijany, poza cytatami z niektórych klasycznych powieści (bohaterowie oczywiście od razu wiedzą, skąd cytowane zdania pochodzą, godne podziwu). Między wierszami możemy też nawet wyczytać swoistą dezaprobatę pod adresem literatury: to fikcja i niepotrzebne mrzonki, lepiej zająć się czymś konkretnym, co rzeczywiście przyda się w życiu.
Nie mamy żadnego zarysu tła epoki, jej „ducha”, szerszej perspektywy, która mogłaby być mocną stroną tej powieści. Zamiast tego, Annie i jej rozmówca, wikłają się w „maglopodobnej” wiwisekcji życia głównej bohaterki. Ich rozważania można w skrócie streścić następująco: było tak, albo też zupełnie tak nie było, mogło też być zupełnie inaczej, inni mówią, że całkiem możliwe, że było jeszcze inaczej, a jeszcze inni utrzymują, że w ogóle się nie wydarzyło. W ten sposób roztrząsany jest dosłownie każdy epizod z życia hrabiny Spencer i otaczających ją osób. „Brad Gadsa poślubił w ubiegłym roku trzecią, wspomnianą córkę hrabiego. Jego druga żona, Greczynka była narkomanką (…) Gads i jego brat obskoczyli sześć małżeństw (…) Jeśli dorzucić do tego dziewiątego księcia, to było ich osiem. Wygląda na to, że panowie z rodu Marlborough mają kiepski gust”.
Na dłuższą metę te dywagacje i spekulacje stają się niedorzeczne i męczące, tak samo jak zapewnienia pani Spencer, że absolutnie nie jest żadną księżną, nie ma o tym mowy oraz jej stałe mylenie tropów, kiedy przystępuje do rozmów z pewnym pisarzem, chcącym sporządzić jej biografię. Po co w książce postać Toma, zresztą Polaka? Równie nieprzekonująco wypada wątek skomplikowanych relacji między Annie i Laurel, które na zakończenie, jak za dotknięciem magicznej różdżki oczywiście się „prostują”. Postacie Charliego i Erica, zarysowanie analogii między pokoleniem żołnierzy walczących w Wietnamie i Afganistanie, są interesującą koncepcją, ale pasującą do zupełnie innej opowieści. Wszystko to sprawia, że, niestety, książce Michelle Gable „Do zobaczenia w Paryżu” bliżej jest do tabloidu niż do historyczno-obyczajowej powieści biograficznej z elementami romansu, czym z założenia miała być.