Marvel i DC są jak Coca-cola i Pepsi, jak McDonald’s i Burger King, jak lewy i prawy „Twix” – w wiecznym konflikcie. Ale tak po prawdzie to jedno nie może istnieć bez drugiego. O ich burzliwej historii w książce „Mordobicie. Wojna superbohaterów. Marvel kontra DC” postanowił opowiedzieć Reed Tucker.
Wszyscy jesteśmy ciężkimi frajerami
[Reed Tucker „Mordobicie” - recenzja]
Marvel i DC są jak Coca-cola i Pepsi, jak McDonald’s i Burger King, jak lewy i prawy „Twix” – w wiecznym konflikcie. Ale tak po prawdzie to jedno nie może istnieć bez drugiego. O ich burzliwej historii w książce „Mordobicie. Wojna superbohaterów. Marvel kontra DC” postanowił opowiedzieć Reed Tucker.
Zacznijmy od laurki, na którą Reed Tucker na pewno zasługuje. Nie tylko potrafi pisać w przejrzysty sposób, dzięki czemu jego publikacja jest przystępna dla wszystkich, nie tylko dla komiksowych nerdów, ale przede wszystkim jest wnikliwym obserwatorem, potrafiącym kiedy trzeba przyłożyć kuksańca zarówno Marvelowi, jak i DC. Nie opowiada się za żadnym ze słynnych i największych wydawnictw komiksów o superbohaterach. Dostrzega ich zalety, ale także wady, których wydaje się być niepokojąco więcej. Imponuje także ogrom materiału, jaki Tucker pozyskał do swojej publikacji. Korzystał z niezmierzonych ilości tekstów źródłowych, o czym można przekonać się, przeglądając obszerne przypisy, ale także bazował na własnych doświadczeniach i przeprowadzonych osobiście wywiadach. W ten sposób „Mordobicie” stało się czymś więcej, niż tylko opisem walki gigantów wydawniczych, a historią całego rynku superbohaterskiego – od pierwszych zeszytów komiksowych z lat 30., po spektakularne magaprodukcje kinowe ostatniej dekady.
A jednak mam zastrzeżenie do tytułu publikacji. Zapowiada on bowiem niemal tabloidowy charakter całości, pełen pikantnych szczegółów na temat tego, jak jedna firma podkładała świnie drugiej. Tymczasem opisana walka nie odbiega specjalnie od tego, w jaki sposób dwie potężne korporacje rywalizują ze sobą o przetrwanie na rynku, który przez ostatnie osiemdziesiąt lat ulegał ciągłym zmianom. Jeśli więc liczycie na to, że przeczytacie, jak Stan Lee, wisząc na linie robił zdjęcia w pokoju, gdzie DC trzymało swoje projekty scenariuszy, albo w redakcji Marvela objawiały się luksusowe prostytutki, które w czasie erotycznego show pakowały sobie za stanik niewydane strony nowego „Spider-Mana”, to się srogo zawiedziecie. Owszem, wydawnictwa podkradały sobie scenarzystów i rysowników, proponując im większe gaże, albo szybko kopiowały udane pomysły konkurencji (te nieudane również), ale nie są to rzeczy specjalnie wstrząsające. Zazwyczaj te najbardziej kontrowersyjne działania, jak szpiegostwo na rzecz konkurencji, były inicjatywą oddolną jakiegoś sfrustrowanego pracownika, który chciał się odegrać za złe traktowanie.
Nie oznacza to oczywiście, że bezpośrednich starć (raz większych, raz mniejszych) między potentatami nie było. Jednak z tego co pisze Tucker wynika, że tak na prawdę o tym, która strona zdobędzie przewagę na rynku wcale nie przesądzały sprytne fortele, a zaniechania. DC jawi się jako stateczna korporacja, która uważając, że mając Supermana i Batmana już zawsze będzie liderem, całkiem się pogubiła w latach 60., kiedy okazało się, że rządzący nią panowie pod krawatem nie ogarniają zmieniającego się świata. Marvel natomiast wyrósł na rewolucji obyczajowej, Stan Lee umiejętnie podgryzał konkurentów, a luzacki styl panujący w redakcji stał się niemal legendarny. Czas pokazał, jak bardzo zmieniało się postrzeganie sztuki komiksowej. DC zaczęło luzować i eksperymentować, a Marvel z czasem zmienił się w sztywniacką korporację.
I w tym miejscu dochodzimy do smutnej konstatacji, jaka nasunęła mi się mniej więcej w połowie lektury i niestety zepsuła frajdę z czytania reszty. Otóż wychodzi na to, że fani komiksów to ciężcy frajerzy, którzy niczym barany idące na rzeź, dają się zwodzić wydawcom. Tucker zaskakująco mało miejsca poświęca temu, co najważniejsze, a więc zawartości historii obrazkowych, w tym scenarzystom i rysownikom, bez których Marvel i DC donikąd by nie zaszli. W efekcie wychodzi na to, że bycie fanem to dawanie złapać się na promocyjne sztuczki. Kupowanie wielokrotnie tej samej historii ze względu na alternatywne okładki, śledzenie wielkich eventów, zmuszające do zakupu nawet tych serii, których się nie zbiera, czy bycie skazanym na to, że uniwersa komiksowe podporządkowane są filmom i całej marketingowej otoczce, a nie na odwrót. Widoczne stało się to zwłaszcza w XXI wieku, kiedy to koszulki z Avengers, czy Batmanem noszą ludzie, którzy w życiu nie mieli komiksu w rękach. Jeśli więc myślicie, że jesteście kimś wyjątkowym, ponieważ fascynujecie się historiami obrazkowymi i cały pokój po sufit macie obstawiony regałami z elegancko eksponowaną kolekcją zbieraną przez lata, nie czytajcie „Mordobicia”. Wpędzi was w depresję.
Niemniej bardzo dobrze, że tego typu publikacja pojawiła się wreszcie po polsku. Na naszym rynku wciąż brak szerokiej oferty książek analizujących fenomen komiksu i jego wpływ na popkulturę. To również gratka dla fanów DC, którzy chyba nie doczekali się jeszcze nad Wisłą tak dogłębnej analizy historii tego wydawnictwa. Dobrze również spojrzeć na Marvela z innej strony, niż laurkowych pozycji „
Niezwykła historia Marvel Comics” i „
Zdumiewający, fantastyczny, niesamowity Stan Lee”.
A kto wygrał tytułowe mordobicie? Tego Reed Tucker nam nie zdradza. Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Jeśli o mnie chodzi, to nieco zmieniłem zdanie o obu gigantach – do jednego straciłem nieco sympatii, a do drugiego odwrotnie. Ale więcej nie powiem.