„Święto nieważkości. Morawy” to reportaż, esej wędrowny, a nawet medytacja, jak czytamy na okładce. Książka pod wieloma względami może się podobać, ale też pozostawia pewien niedosyt.
Zagadka morawskiej duszy
[Michał Tabaczyński „Święto nieważkości” - recenzja]
„Święto nieważkości. Morawy” to reportaż, esej wędrowny, a nawet medytacja, jak czytamy na okładce. Książka pod wieloma względami może się podobać, ale też pozostawia pewien niedosyt.
Michał Tabaczyński
‹Święto nieważkości›
Michał Tabaczyński (ur. w 1976 roku) ma już na swoim koncie kilka książek. Jest on także tłumaczem z języka czeskiego i angielskiego. Między innymi przekładał poezje Jana Skácela, a także „Anatomię melancholii” Richarda Burtona, za co został w 2021 roku nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia. Nietrudno dostrzec, że w „Święcie nieważkości” w ciekawy sposób zbiega się to wszystko, czym do tej pory zajmował się autor. Morawy są dla niego „jedną z najbardziej melancholijnych krain, jakie mi są dostępne”, jak to ujmuje. Podkreśla przy tym także, że melancholia jest obecna u Burtona w kontekście podróży. Czy była to swoista inspiracja, aby również wyruszyć w drogę?
„Melancholijne spacery” wydał urodzony w Brnie poeta Ivan Blatný. Z tym miastem przez wiele lat związany był także wspomniany wcześniej Jan Skácel. O nich obu przeczytamy w książce i oczywiście nie jest więc przypadkiem, że to tam, w stolicy Moraw zaczyna się nasza reporterska wędrówka. Tytuł książki może kojarzyć się z „Nieznośną lekkością bytu” – bodaj najsłynniejszą powieścią Milana Kundery. To najbardziej znany pisarz czeski, obok Bohumila Hrabala. Obaj urodzili się w Brnie. I oni także mają swoje ważne miejsce w „Święcie nieważkości”.
Nie mogłabym się bardziej zgodzić z autorem książki, który pisze, że czechofil (a jest ich w Polsce sporo) to „człowiek, który o istnieniu Moraw i Brna prawie nie wie”. Choć to uogólnienie może być krzywdzące, do czego Tabaczyński zresztą się przyznaje, nie jest chyba przesadą stwierdzenie, że przeciętna wiedza Polaków o Czechach (a może także i większość ich podróży) zaczyna się i kończy w Pradze. Czasami może jeszcze uwagę przyciąga język, o czym fascynująco pisała Zofia Tarajło-Lipowska w książce „
Nowy kapoan”.
Dlatego też sięgnęłam po „Święto nieważkości. Morawy” z entuzjazmem i wielką ciekawością. Jak autor opisze fenomen i odrębność tej arcyciekawej historycznej krainy? Jakie relacje łączą Czechów (tych z zachodniej części kraju) i Morawian? Czy to prawda, że nie zawsze za sobą przepadają – o czym między innymi opowiadają słowa uwielbianej u nas piosenki „Jožin z bažin”? Może będzie coś o różnicach językowych; wszak morawski czeski brzmi trochę inaczej niż czeszczyzna w Pradze. Uznałam, że sięgnięcie po książkę może być świetną okazją, aby dowiedzieć się więcej o południowych sąsiadach. Może nawet będzie też coś o tym regionie jako „moście” łączącym Polskę i Republikę Czeską? Warto bowiem wspomnieć, że morawskie enklawy znajdują się w południowej części naszego województwa opolskiego.
W „Święcie nieważkości” na większość z tych pytań nie ma odpowiedzi. Z jednej strony może to być rozczarowujące, ale z drugiej – nie musi to być zarzut, wszak w eseju czy nawet w reportażu decyzje autora co do treści są bez wątpienia czymś mocno subiektywnym i musi to być brane pod uwagę jako rzecz nadrzędna. Czytelnikowi nie pozostaje nic innego, jak się autorowi podporządkować i dać poprowadzić. Wysiłek lektury mimo wszystko się opłaci, bo znajdziemy tutaj w zamian inne rzeczy. Lektura książki przynosi nam przede wszystkim liczne spotkania z ludźmi. Mamy tutaj – mniej lub bardziej dokładnie zarysowane – sylwetki wybitnych osób związanych przede wszystkim z Brnem, bo to o stolicy Moraw traktuje przeważająca część książki. Autor pisze także o architekturze, wskazując bardzo ciekawe obiekty do obejrzenia i przybliżając ich historię.
Michał Tabaczyński pisze przede wszystkim o ludziach pióra. W tym miejscu też w pełni się z nim zgadzam, że czeska proza XX wieku jest światowym fenomenem. I że jest ona mocno osadzona w poezji, posiadając niemal wszystkie jej zalety. W dużej mierze trzeba to zawdzięczać pisarzom urodzonym na Morawach. Obok wspomnianych wcześniej Hrabala i Kundery w „Święcie nieważkości pojawiają się także inni mniej znani u nas pisarze, co zasługuje na uwagę i być może zainspiruje czytelników do sięgnięcia po ich utwory. Przejmujący jest na przykład rozdział „Jureczku, gdzie jesteś?” o Jiřím Ohrensteinie, którego Michał Tabaczyński określa jako „proroka Zagłady”.
Czytamy nie tylko o osobach z kręgu literatury. Jest tu ciekawie przedstawiona postać Georga Mendla, prekursora genetyki i duchownego. Na Morawach urodził się i działał także Tomáš Baťa, z początku producent obuwia, z czasem właściciel imponującego biznesowego imperium. Wyznawał swoistą filozofię biznesu, której miasto Zlin zawdzięcza jedyną w swoim rodzaju zabudowę i architekturę. Autor kreśli tu ciekawie sylwetkę „Henry′ego Forda z Europy Wschodniej”, ale to jest historia, którą możemy już znać. Tym tropem szedł już Mariusz Szczygieł, który jakiś czas temu w „Gottlandzie” (Wydawnictwo Czarne, 2006) również opisywał Tomáša Baťę i jego dokonania.
Na kartach książki pojawia się okazjonalnie Leoš Janáček, wybitny czeski kompozytor, mocno związany z Morawami. Jaka szkoda, że nie doczekał się on tutaj osobnego rozdziału. Bo jeśli gdzieś szukać „morawskiej duszy”, to bez wątpienia w muzyce, bez której uchwycenie kolorytu tego regionu jest niemożliwe. Czechy często nazywane są „akademią muzyczną Europy”, a to, co w kulturowym dorobku tego kraju najważniejsze i najwybitniejsze, powstało w dużej mierze za sprawą melodii morawskich. Janáček, mieszkający przez lata w Brnie i komponujący tam między innymi opery, był jednym z tych twórców, którzy mocno się regionalną muzyką ludową inspirowali.
Na uwagę zasługuje także związana z Brnem przez większość swojego życia Helena Bochořáková-Dittrichová. The National Museum of Women in the Arts w Nowym Jorku uznaje ją za pierwszą twórczynię powieści graficznej. Rozdział jej poświęcony „Czarna farba dzieciństwa” ma bardzo dużo ciekawych szczegółów. A ja podczas jego lektury przypomniałam sobie jeszcze kogoś, kto wywodził się z Moraw i kto również zdobył ponadnarodową sławę za sprawą obrazków. To (niewspomniany tutaj) pedagog Jan Ámos Komenský i stworzone przez niego „Orbis pictus”, coś w rodzaju encyklopedii obrazkowej czy ilustrowanego elementarza dla dzieci.
Muszę przyznać, że podczas lektury bardzo udziela się melancholijny (ale też i intelektualny) klimat opowieści autora, co uznaję za najmocniejszą stronę „Święta nieważkości”. Tę atmosferę medytacji, egzystowania w stanie tytułowej nieważkości, dostrzegamy nie tylko w opisach ludzkich losów, ale na cmentarzach, nawet na autobusowym dworcu i willi Tugendhatów w Brnie. Jej historia, jak rzadko która, może posłużyć jako alegoria kruchości ludzkiego życia i planów, choć pokazuje też siłę ludzkiej wyobraźni i kreatywności. Wrażenie to wzmacnia dodatkowo podkreślany przez autora fakt, że jego wyprawa miała miejsce późnym latem 2021 roku, gdy tylko osłabła pandemia. Melancholią podszyty jest też nawet „seks w Brnie” (to jakże nostalgiczne wspomnienie lat 90. XX wieku), nie wspominając o ulicznej twórczości Tima, brneńskiego Banksy′ego, grającego z odbiorcami poczuciem absurdu i ironii. Melancholię uwydatnia też meandrujący styl autora i długie, zawiłe zdania, choć niektóre wyszukane frazy mogą się wydawać pretensjonalne. Nie zawsze też dobrze brzmi czas teraźniejszy w odniesieniu do opisów sylwetek.
Osobiście bardzo wierzę w to, co się nazywa „genius loci”, czyli ducha miejsca. Dlatego mimo wszystko lektura pozostawia u mnie pewien niedosyt. Nadal pozostaje dla mnie zagadką to, czym jest morawska dusza i przede wszystkim jak bardzo różni się od tej zachodniej, czeskiej. Co takiego specyficznie morawskiego opisani w książce czescy twórcy zawdzięczają regionowi, z którego się wywodzą? Michał Tabaczyński zauważa także, że Brno (o którym w książce najwięcej) jest ubogie w polonika, ale przecież nie da się tak powiedzieć o całych Morawach.
Przy odrobinie złej woli moglibyśmy uznać tytuł książki „Święto nieważkości. Morawy” za nieco mylący, ponieważ z pewnością nie jest to rzecz o całym regionie. Jednak takie, a nie inne opisanie tamtejszych miejsc i zjawisk kulturowych to subiektywny i, rzecz jasna, uprawniony wybór autora. Czy za sprawą tej wyprawy udało mu się „zerknąć w morawskie dusze”, jak zapowiada okładka? Jestem zdania, że powiodło się to tylko częściowo. Owszem, czechofile, o których była mowa wcześniej, dowiedzą się o istnieniu Moraw i Brna. Jednak mimo wszystko nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w rezultacie powstała publikacja trochę za bardzo hermetyczna i wybiórcza, nie do końca pozwalająca uchwycić fenomen Moraw. Ale to oczywiście moje subiektywne zdanie, z którym niekoniecznie trzeba się zgadzać.